Z drugiej strony. Kciuki za „dawny ład”

Nasi wysłannicy – obecni u bram Kremla i… hotelu Hyatt w Soczi, czyli bazy teamu Adama Nawałki – z pierwszej ręki przekazywać będą informacje o największej sportowej imprezie czterolecia. I oby tylko na doniesieniach czysto sportowych się kończyło; wszak mająca już 55 lat ballada Boba Dylana „The Times They Are a-Changin”, w brawurowym wykonaniu Muńka Staszczyka i Filipa Łobodzińskiego („Oto czasy nadchodzą nowe”) jest dziś aktualna jak nigdy wcześniej od chwili swego powstania.

Dawny ład faktycznie staje przecież na głowie – pisał w 1963 roku 22-letni wówczas Dylan, a przyznana mu w 2016 roku literacka Nagroda Nobla jest doskonałym tych słów potwierdzeniem.

Polskiemu fanowi „kopanej” wypada wszakże pielgrzymować do wszelkich miejsc świętych w intencji tego, by akurat w naszej reprezentacji – przynajmniej do mundialu – zmieniło się… jak najmniej. Nawet jej największe gwiazdy dawno już przecież zaakceptowały myśl, że lider całego teamu „wyciska maksa” z tego materiału ludzkiego, który dostał do dyspozycji: pod warunkiem wszakże, że ów materiał w komplecie ma do dyspozycji.

Nawet niewielkie zachwianie owej precyzyjnej układanki personalnej to (niemalże) nieodwracalna strata dla jakości gry biało-czerwonych. Dowodów daleko szukać nie trzeba: wystarczy cofnąć się do wielu meczów towarzyskich za kadencji Nawałki, w których brakowało piłkarzy stanowiących o sile drużyny.

Rozważania „Kto za plecami Lewandowskiego (w wyścigu po mundialową nominację)?” są oczywiście – w kontekście wyraźnego ożywienia wśród rodzimych łowców goli – atrakcyjne. Być może nawet prowadzi je sam selekcjoner, kursując między Genuą, Razgradem, Kopenhagą i Brukselą (choć trudno chwilami uciec od wrażenia, że w głowie ma już poukładane wszystkie możliwe scenariusze).

Ba; wyliczanka kandydatur oczywistych: Kuby Świerczoka (ech, trudno nie uwielbiać tego chłopaka za najprawdziwszą boiskową bezczelność, która nakazuje mu szukać strzału na bramkę nawet w sytuacjach pozornie beznadziejnych dla napastnika) czy Kamila Wilczka uatrakcyjniana jest „trenerskimi wrzutkami” z rodzimego pola.

Ot choćby słowami Romeo Jozaka, wyceniającego Jarosława Niezgodę na 10 mln euro, czy prowokacyjnie przebijającego go Michała Probierza prorokującego, że za jakiś czas wartość Krzysztofa Piątka sięgnie 30 mln.

Rzeczywisty potencjał rodzimego futbolu jest jednak taki, że obsada pozycji numer 17, 18 i dalszych nie ma kluczowego znaczenia. Jeżeli marzy się polskim kibicom – a marzy się na pewno! – scenariusz inny niż „mecz otwarcia”, „mecz o wszystko” i „mecz o honor”, trzymać trzeba kciuki za zdrowie i fart „Lewego”, Milika, „Grosika”, Zielińskiego; i oczywiście za pomyślny wyścig z czasem Kuby Błaszczykowskiego.

Bo jeśli wykluczymy – jednak dość irracjonalną – ewentualność nagłej eksplozji dyspozycji któregoś z wymienionych obok kandydatów do linii ataku (ileż takowych przypadków mieliśmy w historii polskich występów na mundialu?), wszystkie nadzieje trzeba i tak złożyć w ręce tych, którzy – niczym u Dylana – obrazują raczej „dawny ład” niż „czasy nowe”…