Z drugiej strony. Kiepski debiut

Byłem w ostatnich latach na dwóch inauguracyjnych meczach biało-czerwonych w eliminacjach mistrzostw Europy.


W marcu 2019 rozgrywki o turniej Euro rozpoczynaliśmy od meczu na Stadionie Ernsta Happela w Wiedniu. Nie zagraliśmy tam jakiegoś rewelacyjnego spotkania, ale dzięki wejściu na boisko w drugiej połowie będącego wtedy w świetnej dyspozycji Krzysztofa Piątka wygraliśmy 1:0. Mimo wygranej ówczesny selekcjoner Jerzy Brzęczek i tak zbierał cięgi za grę prowadzonej przez siebie drużyny. Tak było zresztą do końca eliminacji, które skończyliśmy – przypomnę – z 8 zwycięstwami na koncie, jednym remisem i jedną porażką.

Teraz? O takim bilansie nie ma mowy, gramy w mniejszej, pięciozespołowej grupie, a na dodatek na dzień dobry zaliczyliśmy przykrą porażkę z Czechami. Nie tego spodziewali się wszyscy po biało-czerwonych. Cztery lata temu w stolicy Austrii miało się wrażenie, że powstaje coś nowego, choć oczywiście kadra była oparta na sprawdzonych wcześniej zawodnikach. Teraz z tamtego składu z Wiednia została czwórka: Szczęsny, Bednarek, Zieliński, Lewandowski. Można jeszcze do nich dołączyć Glika czy Bereszyńskiego, którzy gdyby nie kontuzje, to być może w Pradze by zagrali.

A propos, obrona to akurat formacja, gdzie można mieć najwięcej zastrzeżeń do postawy naszych graczy. To, co momentami działo się na Fortuna Arenie, przyprawiało kilka tysięcy obecnych tam polskich fanów – i kilka milionów przed telewizorami w kraju – o przysłowiowe palpitacje serca. Niepewna gra, brak koncentracji, spóźnione interwencje, złe decyzje. Nie tak to miało wyglądać, nie taki był plan, a do tego te stracone w 120-kilka sekund dwie bramki… Mecz w Pradze już przeszedł do historii naszego futbolu, ale niestety nie do tej pozytywnej. Tak, jak zagrali nasi w stolicy Czech, nie można zagrać z żadnym, nawet najmocniejszym rywalem.

Oczywiście za wszystko nie odpowiadają wyłącznie słabo grający obrońcy, bo w innych formacjach – ze znajdującym się z przodu kapitanem naszej drużyny Robertem Lewandowskim na czele – tak po prawdzie również nikogo nie można wyróżnić.

W swoim debiucie nie popisał się też doświadczony selekcjoner Fernando Santos. Utytułowany trener został ograny przez Jaroslava Silhavego, który zresztą w swojej trenerskiej karierze po raz drugi wygrał z biało-czerwonymi (pierwszy raz było to w Gdańsku w listopadzie 2018 roku 1:0).

Czeski szkoleniowiec w arcyważnym spotkaniu nie bał się postawić na debiutantów, Davida Juraska i Tomasa Czvanczarę. Obaj dobrze grają w czeskiej lidze, obaj dobrą formę zaprezentowali też w Pradze. Santos bał się tak zaryzykować. Kto mu podpowiedział, żeby grać od początku Karbownikiem? A inne decyzje personalne? Kiwior od kilku miesięcy mało co gra, Bednarek w tym sezonie jest w słabej formie, Bielik to samo.

Nie lepiej stawiać na tych, którzy – jak kręcących naszych Jurasek czy Czvanczara – grają regularnie i są w formie, jak choćby Salamon z Lecha czy Lederman z Rakowa? Takiego ryzyka zabrakło selekcjonerowi. W starcu z Albanią też pewnie nie będzie wielkich zmian, bo sam trener zapowiada, że owszem – retusze w składzie będą, ale nie radykalne. Radykalna musi być za to gra naszej drużyny, bo drugiego takiego fatalnego meczu naszej reprezentacji nikt nie zaakceptuje. Na pocieszenie dla Santosa, to w tym wieku wszyscy selekcjonerzy albo przegrywali, albo remisowali swoje debiuty, więc Portugalczyk wpisał się niestety w tę tradycję…


Fot. Adam Starszyński/Pressfocus