Z drugiej strony. Szafot z papieru

Właśnie dziś selekcjoner Adam Nawałka poda skład ostatecznej kadry na finały mistrzostw świata. Możemy w ciemno założyć, że noc przespał spokojnie. Ma w swoim zespole paru piłkarzy ponadprzeciętnego formatu, ale generalnie nie narzeka na tak dokuczliwe kłopoty bogactwa, by skarżyć się na bezsenność. Zaraz po obiedzie odczyta nazwiska piłkarzy, którzy do Rosji nie polecą, potem zrobi to samo na konferencji prasowej i będzie po wszystkim.

Kryteria eliminacji jawią się klarownie. Odpadną wszyscy najsłabsi i niektórzy najmłodsi. Reszta zostanie, ale to nie znaczy, że na mundialu zaliczą choćby minutę. Gdyby FIFA oznajmiła nagle, że na turniej finałowy można zabrać jedynie 18 piłkarzy, szef polskiej kadry zapewne nie podnosiłby z tego powodu rabanu. Dokładnie z tylu zawodników skorzystał przecież przed dwoma laty we Francji, gdy potykaliśmy się o tytuł mistrza Europy. Z prostej przyczyny – różnica jakości między pięcioma najlepszymi i pięcioma najmniej pożytecznymi graczami zahaczała o przepaść.

W trakcie francuskiego turnieju Nawałka porównywany był złośliwie do jednego ze swych poprzedników, Franciszka Smudy. Zmian dokonywał bowiem bardzo niechętnie i stosunkowo późno. W 1/8 finału, w zaciekłym starciu ze Szwajcarią, wpuścił na murawę dwóch rezerwowych – obu po upływie setnej minuty spotkania. Zebrał za to cięgi, ale wiedział, co robi. Gdyby na roszady zdecydował się wcześniej, być może nie zagralibyśmy o półfinał. Miał pełną świadomość siły i zarazem niemocy prowadzonej przez siebie drużyny.

Z tą samą świadomością uszczęśliwi dzisiaj któregoś z młodzianów – prawdopodobnie Szymona Żurkowskiego lub Sebastiana Szymańskiego. Kto wie, może nawet obu naraz – jak Bartosza Kapustkę i Mariusza Stępińskiego w roku 2016. Tyle że obecnie nie ma w kadrze żadnego z nich. Przestroga, która powinna mocno działać na wyobraźnię.

Tymczasem kręgosłup drużyny narodowej tworzą dzisiaj ci sami ludzie, co dwa lata temu. Czy to dobra wiadomość? Generalnie tak, bo synergią doświadczenia możemy przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę w najtrudniejszym momencie turnieju. Jednocześnie trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że przez minione 24 miesiące nie wydarzyło się nic, co solidnie skonstruowaną kadrę mogłoby wydatnie ubogacić personalnie.

Dzisiejszy werdykt Nawałki nie będzie więc zawierał w sobie cienia sensacji. Zamiast spektaklu, urzędnicza formalność. Za to z paradoksem – bo największym przegranym może się okazać wcale nie ktoś pominięty, lecz któryś z pewniaków. Jeśli wsiądzie do samolotu, a potem ostatecznie przegra z kontuzją, będzie bolało podwójnie. Kamil Glik i Krzysztof Mączyński odpędzają od siebie czarne scenariusze najbardziej gorliwie…