Z drugiej strony. VARto poprawiać

 

Oczywiście „pomyłki” wynikające ze złej woli – a tych sądowy Wrocław jeszcze przed VAR-em wykrył bardzo dużo – też niejako przy okazji, ale w sposób jednoznaczny, miały zostać wyeliminowane przez zimną, niezawodną elektronikę. I tak się też stało, ale człowiek w swojej gorliwości poszedł dalej i… nawyrabiał.

Mam jeszcze żywo przed oczami infografikę telewizyjną, która przybliżała nam, laikom, cele, którym ma służyć VAR. Przypomnę, że VARobus miał się grzać, gdy trzeba było rozstrzygnąć zasadność (lub jej brak) uznania gola, czyli zarówno fakt całkowitego (powtarzam – całkowitego!) przekroczenia przez piłkę linii bramkowej, ale także sposób zdobycia gola, czyli m.in. nie ręką, nie po faulu i nie ze spalonego. Ponadto „sokole oko” i jego interpretatorzy mieli potwierdzić (lub oddalić) konieczność podyktowania rzutu karnego i jeszcze wykluczyć wątpliwości personalne przy karaniu kartkami, gdy sędzia główny pomylił np. 6 z 16 na zawodniczych plecach. Te trzy rzeczy.

Ale że nigdy nie było tak dobrze, żeby nie mogło być gorzej, gorliwcy (nadgorliwcy?) poszli dalej i sami nie podejmują decyzji dotyczących wydarzeń na… środku boiska! To znaczy podejmują, ale potem łapią się za ucho i w końcu idą na telewizor, jak kiedyś się mówiło, gdy jeszcze nie wszyscy mieli w domach odbiorniki (tak było, przysięgam!) i szło się oglądać to cudo do kolegi z podwórka.

Wracając do tematu, uderzę mocniej w klawiaturę, by symbolicznie wykrzyknąć, że VAR nie po to był powołany! Oczywiście że się zgadzam, iż jeśli w wyniku takiego kontrolingu piłkarzowi, który prawie złamał nogę innemu piłkarzowi, zamieni się kartkę żółtą na czerwoną, to jest to jak najbardziej prawidłowe i zgodne z duchem sportu, ale to musi oceniać sam arbiter główny, ewentualnie przy pomocy liniowych! Jeżeli zostawi takiego zbója na boisku, to i tak przy ewentualnej recydywie wywali go potem drugą żółtą, a jeśli nawet nie, to zapis telewizyjny – z kilku lub kilkunastu kamer – pozwoli potem specjalnej komisji ukarać winowajcę jak za czerwoną kartkę, co i tak będzie dotkliwe.

Ale nie środek boiska wywołuje największe zgrzytanie zębów, tylko to, co VAR ogląda po wielokroć, a dziejące się blisko bramki. Spalone. Przepis prawie tak stary, jak sam futbol (rozpoczynający wielką karierę jako football) jak najbardziej podlega VAR-owi, bo najczęściej analizowany jest przy golach, ale najgłośniej wygrażają na to ci, którzy ponoć dali nam football, czyli Anglicy.

Gdy sędzia nie jest w stanie nawet na telewizorze sam poprawnie zinterpretować offside’u, robi to za niego komputer i specjalnymi liniami równoległymi do rzeczywistej linii końcowej udowadnia, że napastnikowi za wirtualną kreskę wystawał… nos, więc gola nie ma. Spalony jest milimetrowy, ale jego ocena trwa dłużej i wszystko to razem wzbudza wielki niesmak.

Znów się okazało, że lepsze jest wrogiem dobrego, ale VAR-u już się z boisk nie wycofa, więc trzeba unowocześnić przepisy. Spalonego też oczywiście zlikwidować nie można, ale można (trzeba) ustalić, że np. jeśli sylwetka napastnika pokrywa się z sylwetką obrońcy w połowie, to ofsajdu nie ma, nawet gdyby atakujący wysunął w kierunku bramki całą głowę i nią właśnie zdobył gola!

To, co powyżej, trzeba by oczywiście usystematyzować, by znów nie było wielkiego pola do interpretacji i marnowania czasu, ale na pewno jest to ostatni dzwonek, by piłka pozostała emocjonującą rywalizacją ludzi, a nie grą komputerową…