Z drugiej strony. Winda i łopata

Święta się skończyły, zaczęła się walka na ligowych boiskach. Wczoraj tradycyjnie mogliśmy emocjonować się angielskim „Boxing Day”.


Dziś mecze Chelsea i Manchesteru United, jutro francuska Ligue1, pojutrze – hiszpańska LaLiga, choć jeszcze bez pauzującego za czerwoną kartkę Roberta Lewandowskiego, przed Trzech Króli wraca Serie A, a nim upłynie styczeń: także Bundesliga no i nasza ukochana ekstraklasa. Okazuje się, że na razie nie wszyscy są gotowi. Pep Guardiola wściekł się na Kalvina Phillipsa, bo choć zagrał w Katarze tylko 40 minut, to z pomundialowego urlopu wrócił z nadwagą, która – cytując Pepa – uniemożliwia mu nie tylko grę w Manchesterze City, ale nawet normalne trenowanie. Wszyscy chyba jesteśmy ciekawi, jak na poziom walki o punkty i dyspozycję czołowych piłkarzy wpłynie mundial, za którym nawet nie mamy czasu tęsknić.

Ale możemy powspominać, a ja osobiście wspominać ten czas będę bardzo ciepło. Abstrahując od całego (geo)politycznego tła i kontrowersji związanych z tą imprezą, termin okazał się bardzo trafiony. Zwykle duże turnieje kojarzą mi się z czasem truskawek i słońca za oknem, dlatego mecze mają dużą naturalną konkurencję. Teraz, na przełomie listopada i grudnia, żaden z nich nie rywalizował ze spacerem po parku, wyjściem na rower czy opalaniem się na basenie, nie wywoływał wyrzutów sumienia związanych z marnotrawieniem pięknej pogody. Mundialowe transmisje kolorowały nam ten trudny jesienny czas, szary, bury i ponury, a piłkarze imponowali formą, mogąc grać w trakcie sezonu, a nie miesiąc po nim.

Turniej się skończył, ale jego echa będą przez jakiś czas nadal rozbrzmiewać. Na naszych łamach wracamy dziś na Bliski Wschód i prezentujemy ciekawe liczby MŚ, jak choćby to, ile za mistrzostwo zarobiła Argentyna albo jak bardzo na tym wspaniałym dla siebie turnieju wzbogacił się Szymon Marciniak.

Katarski turniej ma dla polskiej piłki reperkusje fundamentalne, bo to drugi z rzędu rok, podczas którego na pasterce nasze myśli mogły mimowolnie uciekać w stronę obsady stanowiska selekcjonera. Po pięciu dniach od komunikatu PZPN o zakończeniu współpracy i nieprzedłużaniu kontraktu już można stwierdzić, że żaden z kadrowiczów nie wysilił się, by w mediach społecznościowych podziękować Czesławowi Michniewiczowi za wspólnych 11 miesięcy, utrzymanie w Lidze Narodów, awans na MŚ. Pamiętam, jak ładnie reprezentanci potrafili żegnać na forum publicznym Adama Nawałkę. To, że teraz nie uczynił tego żaden z nich, jest wymowne i tylko potwierdza, że Michniewicz kończy swą kadencję z powodów innych niż sportowe, a powiedzenie Bobo Kaczmarka „prędzej doczekasz się wdzięczności łopaty grabarza niż piłkarza” jest tyleż błyskotliwe, co jednak do tej sytuacji średnio pasujące.

Trochę zszokowały mnie za to zakulisowe informacje, że Michniewicz jechał do PZPN pewny, iż przedłuży umowę, a gdy usłyszał od Cezarego Kuleszy coś innego, to… natychmiast czmychnął do windy i zjechał w stronę wyjścia – o czym opowiedział były dyrektor związkowego departamentu mediów Janusz Basałaj. To może tylko dowodzić, że po mundialu (były) selekcjoner zgubił gdzieś trzeźwą ocenę otaczającej go rzeczywistości. Czekamy na nową rzeczywistość. Karuzela nazwisk dopiero będzie się rozkręcać, na dobre federacja weźmie się za temat następcy Michniewicza już po nowym roku. Nawet bez ligowych rozgrywek byłoby zatem o czym rozmawiać i o czym pisać.


Fot. Pressfocus