Z Lamusa. Hat trick z Tanzanią zamiast mundialu

Joachim Marx był bohaterem niecodziennego meczu, który dokładnie 46 lat temu – z okazji Narodowego Święta Odrodzenia Polski – został rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie.


Przez wiele lat dzień 22 lipca był jednym z najważniejszych świąt w kalendarzu PRL. Związane było z ogłoszeniem Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Ogłoszony on został przez komunistów 22 lipca 1944 roku – w rzeczywistości zatwierdzony przez Józefa Stalina dwa dni wcześniej – i był podwaliną dla komunistycznych władz nad Wisłą, do którego przez cały okres swojej władzy się odwoływali. Narodowe Święto Odrodzenia Polski zniesione zostało uchwałą Sejmu na początku 1990 roku, już po politycznych zmianach i pierwszych rządach ludzi związanych z Solidarnością.

Popis napastnika „Niebieskich”

Przez lata w lipcowym terminie organizowano szereg imprez, także sportowych. Nie inaczej było w 1974 roku. „Sporą atrakcją lipcowego karnawału na chorzowskim stutysięczniku będzie występ egzotycznych piłkarzy Tanzanii. Goście z Afryki są bardzo młodzi, ale mają już za sobą wiele spotkań międzynarodowych, w których odnieśli sporo sukcesów. Pokonali m.in. Chemie Halle 2:1, reprezentację ChRL 3:2, TSV Monachium 3:1, a także zremisowali z Aston Villa 1:1” – przypominał przed meczem na Stadionie Śląskim „Sport”. Egzotycznymi gośćmi na Górnym Śląsku opiekował się były zawodnik Ruchu Chorzów, Karol Jacek. To on prowadził ich w meczu na Stadionie Śląskim, który zakończył się pogromem reprezentacji z Czarnego Lądu aż 2:7. Bohaterem spotkania, które oglądało ponad 10 tysięcy widzów, był jeden z najlepszych wtedy polskich napastników, Joachim Marx. Napastnik „Niebieskich” zdobył trzy bramki, dwa dołożył Henryk Zdebel, ojciec późniejszego reprezentanta Polski, Tomasza. Niespełna 30-letni wówczas Marx pominięty został jednak przy powołaniach na mundial w RFN, który dla biało-czerwonych skończył się historycznym sukcesem, bo trzecim miejscem. Marx, zamiast strzelać gole na mistrzostwach świata, dziurawił tanzańską siatkę. Trener Kazimierz Górski wolał wtedy zabrać do Niemiec 20-letniego wtedy Marka Kustę i 19-letniego Zdzisława Kapkę.

Walka z kontuzją i czasem

– Krótko przed Wielkanocą graliśmy z Górnikiem Zabrze – wspomina tamten okres Joachim Marx.

– To było w marcu 1974 roku. W meczu tym solidnie wybiłem sobie bark. Pojechałem do szpitala w Chorzowie, gdzie od razu chciano mnie operować. Nasz klubowy doktor wytłumaczył jednak, że walczę o wyjazd na mundial, więc… zagipsowano mnie do połowy. Po trzech dniach wypisali, ale załatwili wizytę w szpitalu w Piekarach Śląskich. Tam zdjęli gips, który nic nie dawał, zrobili prześwietlenie i kazali przyjechać po świętach, ale też sugerowali operację. Jak byłem w domu, to tą kontuzjowaną ręką nie byłem w stanie się nawet wymyć. Ból był straszny. Ponownie przyjechałem do Piekar i czekałem. Było tam dwóch lekarzy, doktor Janusz Daab (jego imię nosi obecnie piekarska urazówka – przyp. red.), dyrektor szpitala oraz lekarz Polonii Bytom, Zbigniew Mielnik. Na korytarzu spotkał mnie ten drugi, więc pyta co u mnie i każe podnieść rękę. Robię to z wielkim bólem i strachem, a on na to: „no, widzę wielki postęp”. Potem kazał mi ręce położyć za głowę, a następnie poruszać do przodu i do tyłu. To też zrobiłem z wielkim bólem. Decydujący głos należał jednak do doktora Daaba, który – pokazując na zdjęcie RTG – powiedział: „Wiesz co synek, w takim stanie to nawet w Ameryce od razy by cię operowali, ale my – skoro potrafiłeś zrobić te dwa ruchy – poczekamy”. Zostałem tam przez dwa tygodnie, po czym wypuścili mnie na weekend do domu. Miałem wrócić z dresem i tenisówkami, żeby trenować w pobliskim parku. Po trzech tygodniach wyszedłem ze szpitala, by po miesiącu rozegrać mecz o ligowe punkty.

Niecodzienny mecz z Tanzanią odbył się w „Kotle czarownic”.

To był finisz przygotowań do mistrzostw świata.

– Na jeden ze sprawdzianów, z jakąś litewską drużyną, zostałem nawet powołany. W lidze do rozegrania były jeszcze cztery mecze. Strzelałem gole i w „Sporcie” dostawałem kolejne gwiazdki, które oznaczały wysokie oceny. Ale jak przyszło co do czego, to trener Górski na mundial mnie nie wziął. Potem w jednej z książek przeczytałem, że to z powodu mojej ciężkiej kontuzji. Nie było to jednak tak – wspomina dzisiaj Joachim Marx.

Nie pomogła dobra znajomość

Z Kazimierzem Górskim Marx świetnie się znał z Gwardii Warszawa, gdzie długo grał, a późniejszy selekcjoner pracował w latach 1964-66.

– Mogę powiedzieć, że byłem jego pupilkiem. W reprezentacji nie mógł tego pokazywać, ale byliśmy związani. Jak przyszedłem do Gwardii, a miałem 19 lat, to rozumiał tę sytuację, że byłem tam sam. Miałem pokój w hoteliku i tyle. Zapraszał mnie wtedy do domu na obiady. Poznałem jego syna Darka i córkę Urszulę. Często byłem goszczony przez państwa Górskich. Trudno mi nawet teraz skomentować to, że nie zabrał mnie na mundial. Wydaje mi się, że mogły o tym zadecydować względy polityczne. Niektórzy pisali, że mogło pojechać tylko 22 zawodników, a ja nie znalazłem się wśród nich, bo byłbym tylko rezerwowym. Ale ilekroć byłem rezerwowym w kadrze, to nigdy nie zrobiłem afery. Trzeba było siedzieć na ławce, to się siedziało. Zawsze miałem pozytywne nastawienie, niezależnie od tego, czy grałem w podstawowej jedenastce, czy nie. W końcu to była reprezentacja Polski! Wiele wtedy różnych rzeczy pisano, ale to nie była prawda. Wtedy zresztą nie było, jak obecnie, że kiedy ktoś nie jest powołany, to od razu dzwoni do selekcjonera. Wtedy albo się było w kadrze, albo nie. Nie było żadnej dyskusji – opowiada legendarny piłkarz.

„Szpilki” węszyły

Na mundial pojechali inni.


Przeczytaj jeszcze: Z lamusa. Narodziny „kolejki cudów”


– Pamiętam, że wtedy zatelefonowali do mnie dziennikarze „Szpilek”. Chcieli bałagan wokół całej sprawy zrobić, ale nie zgodziłem się na to. Od razu im powiedziałem: „Z mojej strony nie będzie żadnej krytyki, bo po mistrzostwach będę chciał wrócić do kadry, a jak się zacznie pisać w gazetach, to dobrze się to dla mnie nie skończy”. A oni na to: „No dobrze panie Joachimie, ale coś musimy napisać. Jak będziemy mieli artykuł, to zadzwonimy do pana z prośbą o autoryzację”. No i zrobili jak chcieli. Do kadry wróciłem na mecze eliminacji mistrzostw Europy 1976, a ostatni z 23 meczów w biało-czerwonych barwach rozegrałem 26 października 1975 roku z Włochami na Stadionie 10-lecia w Warszawie. Zremisowaliśmy w nim 0:0, a ja grałem od 59 minuty. Po ostatnim gwizdku przyszedł do mnie trener Górski i powiedział, że jestem wolny, że mogę wyjechać za granicę. Jak tak teraz na to patrzę, to trudno powiedzieć, co warunkowało decyzje selekcjonera… – zastanawia się Marx, który później z powodzeniem kontynuował przygodę z futbolem, także jako trener na francuskich boiskach, a konkretnie w RC Lens.


22 lipca 1974, Stadion Śląski

Reprezentacja Śląska – Tanzania 7:2 (4:1)

1:0 – Marx, 4 min, 2:0 – Radecki, 7 min, 3:0 – Błachut, 15 min, 3:1 – Kibadeni, 27 min, 4:1 – Marx, 30 min, 4:2 – Haider, 50 min, 5:2 – Marx, 51 min, 6:2 – Zdebel, 70 min, 7:2 – Zdebel, 86 min

ŚLĄSK: Chwolik (Cebrat) – Pawlik, Ostafiński, Manek, Drzewecki – Zdebel, Bula (Kubica), Błachut (Zielonka), Radecki (Mrozek) – Marx, Beniger (Dworczyk).

TANZANIA: Mambosasa – Baraza, Katole, Chogo, Mstafa – Gumbo, Saad, Haider – Sakuru, Kibadeni, Abdach. Grali jeszcze: Hassan, Asharin, Sabu.

Sędziował Pękala (Katowice). Widzów 10 000.


Na zdjęciu: Joachim Marx przeszedł niejedno. Ostatnio wygrał walkę z koronawirusem.

Fot. Wikipedia