Z lamusa. Narodziny „kolejki cudów”

Równo 45 lat, przed ostatnią ligową kolejką, aż siedem drużyn było zaangażowanych w walkę o utrzymanie w ekstraklasie.


Jest 18 czerwca 1975 roku. Przed drużynami i kibicami ostatnia kolejka rozgrywek ekstraklasy sezonu 1974/75. Edycji jakże osobliwej, bo przecież był to pierwszy pełny sezon, w którym po boiskach naszej ligi biegali – w komplecie – srebrni medaliści niemieckiego mundialu. Zimą Robert Gadocha, jako pierwszy z „Orłów Górskiego”, otrzymał zgodę na wyjazd do francuskiego FC Nantes i opuścił Legię Warszawa, ale pozostali do końca sezonu rywalizowali o mistrzostwo Polski, miejsca w europejskich pucharach, a także o utrzymanie w ekstraklasie.

I, co ciekawe, sympatycy futbolu nad Wisłą do samego końca pasjonowali się głównie tym ostatnim. Pozostałe zagadki praktycznie rozstrzygnęły się wcześniej. Ruch Chorzów, w dobrym stylu, zapewnił sobie drugi z rzędu i dwunasty w historii tytuł. Zespół prowadzony przez legendarnego Michala Viczana wygrał ligę z dużą, bo wynoszącą 6 punktów przewagą, a były to czasy – przypomnijmy – kiedy za zwycięstwo przyznawano dwa „oczka”. Gdyby punktowano tak, jak teraz, to przewaga chorzowskiego zespołu nad drugą Stalą Mielec wyniosłaby na finiszu rozgrywek aż 11 „oczek”, co jedynie obrazuje, jak bardzo „Niebiescy” zdominowali rozgrywki. Szczególnie jesienią, kiedy to wygrali 13 z 15 meczów. Zresztą w tym samym sezonie Ruch dotarł do ćwierćfinału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych.

Forma korespondencyjna

Przed ostatnią serią gier Stal była pewna drugiego miejsca, a jedyną wątpliwością na górze tabeli było to, kto zajmie trzecią pozycję, premiowaną grą w Pucharze UEFA. Walczyły o nią Śląsk Wrocław i Wisła Kraków, a pierwszy z zespołów był w uprzywilejowanym położeniu, bo miał punkt więcej i grał u siebie z ŁKS-em.

Zdecydowanie ciekawiej było na dole tabeli, gdzie aż… siedem zespołów pozostało w walce o utrzymanie! Dzisiaj taka sytuacja jest raczej nie do pomyślenia, ale wtedy – dokładnie 45 lat temu – ostatni zespół, który przed ostatnią kolejką był pewien zachowania ligowego bytu, zajmował… 9. miejsce w tabeli (Lech Poznań). Pozostałe, licząc od dziesiątego GKS-u Tychy, aż po zamykającą klasyfikację Arkę Gdynia, mogły z ligi spaść jako jedna z dwóch „pechowców”.

Żeby było ciekawiej, w ostatniej kolejce nie doszło do ani jednego bezpośredniego spotkania pomiędzy zespołami grającym o utrzymanie, czyli wszystko odbyło się w formie korespondencyjnej.


Przeczytaj jeszcze: „Król futbolu” w „Kotle czarownic”


W najlepszej sytuacji były zespoły z Tychów i Łodzi, bo miały na swoim koncie po 26 punktów. Remisy tych drużyn bądź nieznaczne porażki oznaczały, że ekipy te zachowywały status ekstraklasowca. Niezwykle istotne było to, że o kolejności miejsc w tabeli – przy równej liczbie punktów – decydował wówczas bilans bramek, a nie bezpośredni mecz czy też „mała tabelka” między zainteresowanymi. Prawdziwy kocioł zaczynał się podczas analizy szans pięciu ostatnich drużyn w klasyfikacji. Szombierki Bytom, Pogoń Szczecin, ROW Rybnik, Gwardia Warszawa i Arka Gdynia miały na swoim koncie po tyle samo, czyli 24 punkty!

„Harpagany” zbiły mistrza

W środę 18 czerwca 1975 wszystkie mecze rozpoczynały się o godzinie 18.00. Remis tyszan z Wisłą Kraków, a także zwycięstwo Śląska z ŁKS-em oznaczały, że w Pucharze UEFA zagra zespół z Wrocławia, a GKS i ekipa z Łodzi zachowują ligowy byt. Mecz Legii z Zagłębiem Sosnowiec był jedynym w całej kolejce, który nie miał żadnego znaczenia. Tymczasem na pozostałych pięciu stadionach działo się i to całkiem sporo. W historii polskiej piłki, szczególnie w latach nieco późniejszych, utarło się stwierdzenie „kolejka cudów”, a kto wie, czy ta sprzed 45 lat nie była pierwszą z nich. Wystarczy spojrzeć bowiem na wyniki, których rozkład przechodzi ludzkie pojęcie. Przede wszystkim na pierwszy rzut oka uderza fakt, że wszystkie pięć zespołów, które przed ostatnią kolejką miały po 24 punkty, swoje mecze… wygrały, a niektóre wyniki były co najmniej podejrzane.

Krótko mówiąc, drużyny grające „o nic” postanowiły walczącym o utrzymanie zupełnie nie przeszkadzać. Ruch objął co prawda prowadzenie z walczącą o życie Gwardią Warszawa, po golu Romualda Chojnackiego. Ale jeszcze przed przerwą goście strzelili trzy gole, a ostatecznie wygrali przy Cichej 4:1. Było to najwyższe zwycięstwo w tamtym sezonie warszawskich „Harpaganów”, a także jedno z zaledwie trzech na obcym terenie. Zgromadzeni na chorzowskim stadionie kibice doskonale wiedzieli, co się dzieje i mistrz został wygwizdany. Gwardii jednak ekstraklasy uratować się nie udało, bo inne wyniki nie ułożyły się po myśli warszawskiego zespołu.

Samobójczy Górnik

ROW mierzył się przed własną publicznością ze Stalą, w której barwach grali m.in. Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak i Jan Domarski. Mając w swoim zestawieniu kluczowych graczy reprezentacji na mundialu, a także bohatera z Wembley, mielczanie rybniczanom nie sprostali. W 10 minut ROW strzelił trzy gole, a na listę strzelców wpisali się kolejno Emil Szymura, Edward Lorens i Franciszek Krótki. Honorowego gola strzelił dla Stali Lato i taki wynik oznaczał, że drużyna z Rybnika zachowała ligowy byt.

Górnik utrzymania pewien był wcześniej, ale nie oznacza to, że sympatycy zabrzan byli zadowoleni z postawy drużyny na przestrzeni całego sezonu. Prowadzony przez Teodora Wieczorka zespół spisywał się słabo, choć miał przecież w składzie takich piłkarzy, jak Jerzy Gorgoń, Andrzej Szarmach, czy z wolna wracający do pełni sprawności Włodzimierz Lubański, dla którego był to zresztą ostatni sezon w Polsce. Na ostatni mecz do Szczecina zabrzanie pojechali mocno osłabieni. Zabrakło m.in. wszystkich wymienionych, a wynik w starciu z walczącą o utrzymanie Pogonią był praktycznie przesądzony. Gospodarze w pełni zasłużenie wygrali 4:1 i był to triumf na wagę zachowania statusu ekstraklasowca. Warto nadmienić, że dwa gole trafiły na konto wygranego zespołu za sprawą Stanisława Gzila i Lucjana Kwaśnego. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że obaj ci zawodnicy byli piłkarzami… Górnika i trafili do własnej siatki.

Pięć drużyn – 26 punktów

Szombierki mierzyły się w Bytomiu z Lechem, czyli pierwszym bezpiecznym zespołem przed ostatnią kolejką. „Zieloni” nie mieli problemów z pokonaniem „Kolejorza”, wygrali 3:0, a na listę strzelców wpisali się m.in. Rudolf Wojtowicz i Helmut Dudek. Dla Dudka, który w 1978 roku wyemigrował z Polski i osiadł w RFN, a rok później został pierwszym polskim piłkarzem (choć z niemieckim paszportem), który zdobył europejskie trofeum (z Borussią Moenchengladbach), było to pierwsze trafienie w ekstraklasie. Tymczasem inny zespół z Bytomia, Polonia, podobnie, jak Ruch czy Górnik, ostatni mecz potraktowała rozrywkowo, bo była spokojna o utrzymanie, a mierzyła się z Arką. Bytomianie wprawdzie krótko na Wybrzeżu prowadzili, bo miejscowi wbili sobie samobója, ale ostatecznie zespół z Gdyni wygrał 3:1. Przed degradacją jednak „żółto-niebiescy” się nie uchronili.

Spadli z ligi razem z Gwardią, choć warto zaznaczyć, że gdyby obowiązywały dzisiejsze zasady, duet spadkowiczów wyglądałby inaczej. Gdyby w przypadku równej ilości punktów w pierwszej kolejności zastosowano małą tabelę (pięć ostatnich zespołów skończyło sezon z 26 „oczkami”), to z ekstraklasy zleciałyby Szombierki i Arka. Gdyby natomiast zwycięstwa punktowano w tamtych czasach za trzy, to szeregi ekstraklasy opuściłyby drużyny ŁKS-u i ROW-u…


Na zdjęciu: Legendy chorzowskiego Ruchu, Jan Benigier i Bronisław Bula, w 1975 roku zdobyły mistrzostwo Polski. Pierwszy z wymienionych w niesławnym meczu z Gwardią Warszawa nie zagrał.

Fot. Łukasz Laskowski/Pressfocus