Z LAMUSA. Prawdziwie górniczy dzień

 

Niezwykle trudno w historii każdego klubu znaleźć jeden tak szczególny dzień. Datę, którą śmiało można świętować podwójnie, bo wiąże się z dwoma niezwykle ważnymi sukcesami.

Taki dzień przypada właśnie dziś, 18 marca na stałe wpisał się w historię zabrzańskiego Górnika. Była wczesna wiosna 1956 roku. Kilka miesięcy wcześniej, w listopadzie roku 1955 (grano systemem wiosna-jesień), istniejący niespełna 7 lat klub awansował do ekstraklasy.

W rozgrywkach ówczesnej II ligi zajął drugie miejsce, za plecami występującej wówczas pod nazwą Budowlani Odry Opole. Traf chciał, że pierwszym przeciwnikiem zabrzan na najwyższym poziomie rozgrywkowym był zespół, który następnie miał stać się jego odwiecznym rywalem. Ruch Chorzów.

Piłkarska potęga przedwojennej Polski, jak również pierwszych lat powojennych, która miała na swoim koncie już osiem tytułów mistrza kraju.

Wtedy, w marcu 1956 roku, na drugim miejscu w klasyfikacji wszech czasów znajdowała się, z pięcioma mistrzostwami, Cracovia. Po cztery tytuły miały na swoim koncie Wisła Kraków i Pogoń Lwów. Wiadomo było jednak już wtedy, że drugi z wymienionych zespołów swojego dorobku nigdy nie powiększy.

„Niebiescy” byli faworytem

Ruch ostatni tytuł wywalczył w 1953 roku. Później dwa razy z rzędu kończył ligę na 3. pozycji, a po swoje pierwsze mistrzostwa sięgały kolejno Polonia Bytom i Legia Warszawa. Dlatego to chorzowianie byli faworytem pierwszej ligowej konfrontacji z Górnikiem, która po latach urośnie do miana „Wielkich Derbów Śląska”.

Nie mogło być inaczej, skoro Ruch na zabrskim stadionie pojawił się z Ryszardem Wyrobkiem w bramce, Henrykiem Bartylą – zabrzaninem z urodzenia – w obronie, Czesławem Suszczykiem, olimpijczykiem z Helsinek (1952), w pomocy, Henrykiem Alszerem, również olimpijczykiem, w ataku i tym najważniejszym, czyli Gerardem Cieślikiem.

Cała wymieniona piątka chorzowian, a na dodatek inny gracz tego zespołu, Jan Wiśniewski, grała w reprezentacji Polski. A Cieślik był jej gwiazdą. Później w kadrze wystąpił jeszcze inny z uczestników tego spotkania po stronie „Niebieskich”, Hubert Pala.

Kadrowy dorobek beniaminka równać się z tym nie mógł. Tylko Edward Jankowski, jeszcze jako gracz warszawskiej Legii, w 1952 roku zagrał w naszej drużynie narodowej. Później do niej wrócił, a swoje szanse otrzymali następnie Ginter Gawlik i Henryk Czech.

W porównaniu z chorzowianami skromnie, ale ten dzień – 18 marca 1956 roku – należał do zabrzan. „Sport” donosił, że zgromadzeni w sile 25 tysięcy fani nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Że świetnie przygotowany do twardych bojów Górnik zmierzył się z drużyną… starszych panów. Imponowali lekkością, swobodą ruchów i opanowaniem piłki, a pierwsze skrzypce grał wspomniany Edward Jankowski.

Primabaleriny w czystych spodenkach

Pochodzący z Bogucic „Jana” karierę zaczynał jeszcze w czasie II wojny światowej, w 1. FC Katowice. Później grał w KS 20 Katowice, Gwardii i Legii Warszawa, Górniku Radlin, aż wreszcie trafił do Górnika i w pierwszych sezonach tego zespołu w ekstraklasie był jego liderem. Nazywano go „Kierownikiem ataku”, a wszystko zaczęło się właśnie w meczu z Ruchem.

Jankowski – w 10. i 17. minucie spotkania – dwa razy znalazł sposób na Ryszarda Wyrobka. „Sport” pisał, że golkiper Ruchu… „stał, jak przymurowany do linii” bramkowej. Kontaktowy gol Alszera niewiele zmienił, bo w II połowie dominacja zabrzan była jeszcze większa. Wreszcie Manfred Fojcik trafił głową do chorzowskiej siatki.

Wyrobek tego dnia nie mógł liczyć na wsparcie kolegów. Gra Ruchu nie podobała się sprawozdawcom. Pisano, że między obroną, a atakiem istniała ogromna przerwa. Dziś powiedzielibyśmy, że odległości między formacjami były zbyt duże.

Górnik na ciężkim, powiedzmy… wiosennym boisku poradził sobie zdecydowanie lepiej. Według relacji naocznych świadków, przekazywanej następnie z pokolenia na pokolenie, błoto było wszędzie i dziś mecz pewnie nie doszedłby do skutku.

Niemniej jednak dziennikarze i tak nie mieli litości dla chorzowian, napisali, że w zespole Ruchu wystąpiło… „kilka primabalerin w zupełnie czystych spodenkach”.

Pierwsze spotkanie z arbitrem

Dokładnie 14 lat później, 18 marca 1970 roku, murawa Stadionu Śląskiego wyglądała nieco lepiej. Tymczasem w zupełnie innym miejscu, w świadomości polskich kibiców, był Górnik Zabrze.

Miał już na swoim koncie… osiem tytułów mistrza Polski, czyli dokładnie tyle samo, ile miał Ruch przed pierwszymi „Wielkim Derbami Śląska”. Tym razem jednak nie chodziło o mecz ligowy, ale o rewanżowe spotkanie ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów z Lewskim Sofia. Zabrzanie jesienią szli w tych rozgrywkach, jak burza.

W dwumeczach z Olympiakosem Pireus i Glasgow Rangers strzelili 13 bramek. 4 marca 1970 roku w Sofii, pierwszy raz w rozgrywkach, Górnik musiał jednak uznać wyższość rywala. Lewski, ze znakomitym napastnikiem Giorgijem Asparuchowem, który ponad rok później zginął w wypadku samochodowym, wygrał 3:2. I w „Kotle czarownic” trzeba było odrabiać straty.

Górnik zaczął z furią. Zygfryd Szołtysik trafił już w 7. minucie, ale sędzia dopatrzył się spalonego. Co ciekawe, spotkanie to prowadził znany zachodnioniemiecki arbiter Hans-Joachim Weyland.

Z „Zygą”, a także z Jerzym Gorgoniem i Włodzimierzem Lubańskim, rozjemca ten spotka się 2,5 roku później w Monachium. Weyland prowadził bowiem finał turnieju olimpijskiego z 1972 roku, w którym to nasz zespół – z trzema wymienionymi piłkarzami Górnika w składzie – pokonał Węgry 2:1 i zdobył złoto.

Lewandowski jak Lubański

Wróćmy jednak na Stadion Śląski. Pod koniec I połowy w swoim stylu – a młodsi kibice powiedzieliby, że w stylu Roberta Lewandowskiego – bułgarskim obrońcom urwał się Włodzimierz Lubański. Sprzed pola karnego „kropnął” lewą nogą nie do obrony i wprawił w szał radości jakieś sto, albo nawet więcej kibiców, którzy przyszli dopingować Górnika.

Po przerwie zabrzanie nie rezygnowali. Szołtysik znalazł w polu karnym Jana Banasia, a ten w takich sytuacjach nie przebaczał. Bułgarzy niedługo potem złapali kontakt. Jeden z zabrzańskich obrońców, nie wypada pisać który, zbyt krótko wybił piłkę… I do końca meczu trzeba było uważać, choć nasz zespół wcale się nie cofnął.

Piłka, już drugi raz w tym meczu, ostemplowała poprzeczkę bramki Lewskiego. Korzystny wynik udało się dowieźć do końca.

Górnik Zabrze awansował tym samym do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Był to zresztą historyczny dzień nie tylko dla śląskiej, ale też dla całej polskiej piłki. Bo oto na stadionie przy ul. Łazienkowskiej drużyna warszawskiej Legii, pokonując 2:0 Galatasaray Stambuł, po dwóch trafieniach Ślązaka, Lucjana Brychczego, wywalczyła awans do półfinału Pucharu Europy Mistrzów Klubowych.

Dokładnie pół wieku temu, tego samego dnia, po raz pierwszy w historii, polskie kluby awansował do półfinałów europejskich pucharów. Nie ma zatem najmniejszych wątpliwości, że 18 marca 1970 roku, to jedna z najważniejszych, o ile nie najważniejsza data w historii nie tylko Górnika, ale całego polskiego futbolu klubowego.

 

18 marca 1956, 1. kolejka ekstraklasy

Górnik Zabrze – Ruch Chorzów 3:1 (2:1)

1:0 – Jankowski, 10 min, 2:0 – Jankowski, 17 min, 2:1 – Alszer, 27 min, 3:1 – Fojcik, 74 min (głową).

GÓRNIK: Kaczmarczyk – Ziemmermann, Franosz, Hajduk – Nowara, Olejnik, Fojcik, Gawlik – Jankowski, Czech, Wiśniowski. Trener Augustyn DZIWISZ.

RUCH: R. Wyrobek – Gębur, Bartyla, Bomba – Suszczyk, Pieda, Pala, E. Pohl – Alszer, Cieślik, Wiśniewski. Trener Adam NIEMIEC.
Sędziował Stefan Paszkowski (Warszawa). Widzów 25 000.

 

18 marca 1970, ćwierćfinał PZP, rewanż

Górnik Zabrze – Lewski Sofia 2:1 (1:0)

1:0 – Lubański, 44 min, 2:0 – Banaś, 56 min, 2:1 – P. Kiryłow, 59 min.

GÓRNIK: Gomola – Kuchta, Oślizło, Gorgoń, Latocha – Olek, Wilczek, Szołtysik, Deja – Lubański, Banaś. Trener Michał MATYAS.

LEWSKI: Kamenski – Gajdarski, Iwkow, Zeczew, Aładinow – Peszew (75. Kostow), Stojanow, J. Kiryłow, Weselinow – Asparuchow, P. Kiryłow. Trener Christo CZAKAROW.
Sędziował Hans-Joachim Weyland (RFN). Widzów 100 000.

 

Na zdjęciu: To Włodzimierz Lubański 50 lat temu w meczu z Lewskim Sofia skończył akcję modelowo.