„Jakby Gierek żył, nie bylibyśmy na ostatnim miejscu”

Rocznik 1964. Całe życie w Sosnowcu. Jako Jerzego Włodarczyka z imienia i nazwiska kojarzą go tylko niektórzy. Ale Guliwera? Guliwera znają tu wszyscy. Nawet nie wiedzą, że to jedna i ta sama postać. Ksywa, którą nosi od lat, weszła w życie tak mocno, że nawet nie wypada jej pisać w cudzysłowie. Zresztą pogniewałby się. A jak się gniewa, lepiej być gdzieś na drugim krańcu miasta…

 

Mały i duży

Mieszka w dzielnicy Zagórze, jakieś cztery kilometry od Stadionu Ludowego. Rozwodnik, bez dzieci. Kiedyś był górnikiem. Pracował w Kopalni Węgla Kamiennego „Sosnowiec”, którą zamknęli w 1997 roku po 140 latach istnienia. Dziś jest emerytem. Ale nie takim, który wychodzi rano po bułki, a potem siedzi cały dzień w fotelu. Nic z tych rzeczy. Czegoś takiego by nie zniósł. Jest Guliwerem – nieustraszonym kibolem i zapiekłym fanatykiem Zagłębia.

Stadion Ludowy i argument pięści. W kibicowskim świecie czasem nieodzowny… Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

– Ksywę dostałem jeszcze w Szkole Górniczej – opowiada. – Dużo mnie widać, wszędzie jestem. Dlatego Guliwer. Nazwał mnie tak kolega, cztery lata starszy. A że nosił taki sam pseudonim, to potem jego nazywali małym Guliwerem, a mnie dużym. Żeby nie mylić.

 

Ogórki z beczki

Miłość do Zagłębia zrodziła się znacznie wcześniej. Był wtedy jeszcze Jurkiem, a w zasadzie Jerzykiem. Początek dekady gierkowskiej. Niezapomniane czasy. Zakłady pracy rozdawały bilety na rozgrywki sportowe w regionie. Nie tylko na piłkę nożną. Koszykówka, siatkówka, hokej na lodzie – ludzie chodzili na wszystko chmarą.

– Sąsiad pracował w Kopalni Milowice – wspomina Guliwer. – Miał bilety i wziął mnie na mecz Zagłębia. Miałem siedem lat. Mama tylko zapytała, czy nie jestem za mały. Ale nie byłem. Poszedłem raz i nie było już odwrotu. Od tamtej pory chodzę do dzisiaj.

Na Stadionie Ludowym pojawiało się wtedy nawet 30 tysięcy ludzi. – Jak Zagłębie grało, to w Sosnowcu było święto – nie kryje entuzjazmu. – Szaliki robiły na drutach babcie, ciocie i mamy. Kto miał na koncie więcej wyjazdów, to nosił dłuższy szalik. Flagi wnosiło się na stylach od szczotek. A na mecz domowy jeździło się dyliżansami, bo tak mówiliśmy wtedy na tramwaje. Kupowało się pod stadionem gumy do żucia, lizaki, oranżadę. A starsi – ogórki z beczki. Alkohol na stadionie się spożywało i nikt nikomu krzywdy nie robił. Ludzie się bawili. Milicjanci na koronie stadionu stali. Ani jednego przed stadionem.

 

Kocioł pod Spodkiem

Myli się jednak ten, kto okolice stadionu z lat 70. wyobraża sobie jako kolorowy odpust z balonikami. Walki „plemienne” toczyły się już wtedy. O ustawkach jeszcze nikt nie słyszał, ale lokalne zatargi kwitły w najlepsze.

Guliwer wyznaje bez ogródek, że miał osiem lat, kiedy rzucał kamieniami w kibiców Ruchu i Górnika. – Barw nie było widać, ale skoro szli od strony Szopienic, to musieli być z Chorzowa albo z Zabrza – tłumaczy. – A pierwszą bójkę zaliczyłem w Katowicach. Byłem już znacznie starszy, miałem jakieś 14-15 lat. To było na hokeju, pod Spodkiem. Przyszliśmy pod halę, oni się na nas rzucili i się zaczęło. Nieraz się dostało w mordę i nieraz się jeszcze pewnie dostanie. Za ten klub warto się bić. Zdrowie można stracić, ale Zagłębie trzeba kochać i szanować.

 

Z kopa w twarz

Tak się jakoś złożyło, że najmocniej zapamiętał spięcia z kibicami chorzowskimi. To była zawsze „święta wojna”. Hanysy kontra gorole. – Legia grała kiedyś z Ruchem u niego, a Zagłębie u siebie ostatni mecz z Zawiszą – relacjonuje. – Też za czasów Gierka. Spaść z ligi mieliśmy my albo Zawisza. Po pierwszej połowie było 4:1 dla nas, więc wyszliśmy ze stadionu w przerwie. Wsiedliśmy w „15” i pojechaliśmy na Cichą. Dotarliśmy już po pierwszym gwizdku. Wchodzimy na trybunę, a kibice Ruchu ruszają na nas. Milicja? Stała i klaskała. Rywale mieli liczebną przewagę, lali nas pięściami i parasolkami. Wtedy pierwszy raz dostałem z kopa w twarz.

W trasie – na kolejny mecz… Fot. Archiwum prywatne

Innym razem z fanatykami „Niebieskich” przyszło się potykać… w Katowicach. – Była tam wtedy hokejowa drużyna Baildon, której kibicowali sympatycy Ruchu – wyjaśnia. – I znowu Spodek, tyle że tym razem w środku. Zaczęli nas ganiać po całej hali. Schowałem się pod balonem – a tam już czekało trio od nich. I zacząłem się z nimi bić. Ich trzech, ja sam. Ale krzywdy nie dałem sobie zrobić.

Kiedy ekipa z Chorzowa pojawiła się potem w Sosnowcu, miejscowi już na nią czekali. – Szli bez żadnej eskorty – zaznacza dla porządku Guliwer. – Przywitaliśmy ich „gorąco”. Szybko zrozumieli, że jedynym ratunkiem jest woda. Długo się nie zastanawiali, wskakiwali jeden po drugim do Przemszy…

 

Ojciec albo tatuś

Jak można się domyślić, z policją nie żyje dobrze. Twierdzi jednak, że nigdy za kratki nie trafił. – Ale gazowany byłem niejednokrotnie. I nieraz mi się jakaś „blondyna” do pleców przykleiła – rzuca ochryple, mając na myśli interwencje z użyciem gumowej pałki.

Z młodszymi kibicami Zagłębia ma doskonałe relacje. Jest szanowany. Mówią na niego „ojciec” albo „tatuś”, ewentualnie „prezes”. Guliwerem jest tylko dla wybranych. Łatwo go poznać już z daleka – nie tylko po słusznym wzroście, ale i po biżuterii. Sygnet, szeroka bransoleta i medalion. Oczywiście z herbem i w barwach ukochanego klubu. Sam wszystko zaprojektował. – Na Modrzejowskiej jest jubiler, który prowadzi sklep od ponad 20 lat – rozwija wątek. – I on mi to zrobił na zamówienie. Dogadaliśmy się bez problemu, mimo że on z Katowic…

W swoim królestwie na Zagórzu… Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Na medalionie grawerka z góry na dół: Guliwer. Na dobre i złe. Takich braci się nie traci. Charakter. Miłość. Szacunek.

Miał te cacka na sobie, gdy nagrywała go ekipa Canal +, robiąca niedawno reportaż o Zagłębiu. – Wypowiadałem się przed kamerą i teraz w sieci tego nie mogę znaleźć. Napisz, że jak mi to ktoś gdzieś znajdzie, to go ozłocę.

 

Amok w sekundę

Jak każdy stary kibol, ma swoje zasady. Nigdy nie przespałby się z kobietą swojego przyjaciela. Jakby miał ukraść, to nigdy „swojemu”. A jak się umawia, to zawsze jest. Albo dzwoni, że go nie będzie.

Alkohol? Czysta wódka. Wtedy nie ma znaczenia, jakim wynikiem Zagłębie zakończyło mecz. – Zwycięstwo czy porażka nie mają wpływu na to, kiedy piję – deklaruje. – Piję, jak mnie najdą smaki. Nie ukrywam też, że należę do ludzi impulsywnych. Potrafię w sekundzie dostać amoku. Krzesła wtedy fruwają po ścianach. Czasem zdarzają się takie trudne dni. Jestem wtedy wybuchowy i wyrywny. Zdarza się, że wyzywam ludzi. Potrafię potem przeprosić, ale generalnie mam jednak niewyparzoną gębę. Jak narasta we mnie gniew i nienawiść, to muszę odreagować.

Gwiazda estrady

Lubi, kiedy nazywa się go fanatykiem, ale jego życia nie wypełnia tylko piłka. Druga pasja to… karaoke. – To moja odskocznia od codzienności – podkreśla z entuzjazmem. – Zamiast gapić się na głupie seriale w telewizji, wolę iść do ludzi i pośpiewać. Pierwszy raz zrobiłem to niecałe pięć lat temu, jak organizowałem imprezę na moje 50. urodziny. W restauracji niedaleko domu. Namówili mnie goście. Wystawili mnie na scenę i musiałem chwycić za mikrofon. Zaśpiewałem piosenkę grupy Baciary: „O, królowo moich marzeń, królowo moich snów”. I tak się to zaczęło.

Na scenie w roli wokalisty. Środowe wieczory należą do niego… Fot. Archiwum prywatne

Teraz co środę śpiewa w „Manufakturze” w centrum Sosnowca. Od 20.00 do północy.  – Każdy może przyjść i posłuchać – zachęca. – I jeszcze nagrody można wygrać, jak ktoś zaśpiewa. Parę razy wygrałem jakieś kulinaria. Pizza albo sałatka warzywna – w zależności co się wylosuje. Raz dostałem nawet statuetkę, ale to w innym lokalu.

Jego ulubiony gatunek muzyczny to disco polo. Wykonawcy? Baciary, Tadeusz Woźniak, Marcin Siegieńczuk. – Takie kawałki bardziej do tańczenia – dopowiada. – Sam też chętnie się gibam. Murów nie podpieram, jakoś tymi nogami przebieram.

 

Chałupnik z cekinami

Nie każdy wie, że Guliwer ma również zdolności artystyczne. Robi… piłki różnej wielkości. – Wycinam ze styropianu, pokrywam cekinami, potem maluję i przyozdabiam brokatem – objaśnia z namaszczeniem. – Super to wygląda. Oczywiście z różnymi emblematami klubowymi. Może być Manchester United, może być Real Madryt. I kluby polskie przede wszystkim. Wielu kibiców u  mnie w domu było i widziało. Prosili mnie potem, żebym im takie zrobił. I robię. Mogę zrobić nawet z emblematem Ruchu Chorzów albo Górnika Zabrze, ale pod warunkiem, że zamawia ktoś z Sosnowca. Spoza miasta – nigdy.

 

Szklany sufit

Trzeba jednak wiedzieć, że dzieło jego życia mieści się na Zagórzu. Trzy lata temu uczynił ze swojego mieszkania w bloku świątynię w barwach Zagłębia. Efekt końcowy robi ogromne wrażenie. Chociaż po przekroczeniu progu z zachwytami trzeba uważać. I dobrze ważyć słowa. – Jak ktoś mi mówi, że świątynia albo że ołtarz, to do razu mu pokazuję drzwi – stawia sprawę jasno. – Wolę słyszeć, że to muzeum Zagłębia.

Gdzie nie spojrzeć, wszystko lśni czerwienią, zielenią i bielą. Szaliki, proporczyki, flagi, odznaki i mnóstwo pomniejszych elementów dekoracyjnych. Wszystkie ściany ustrojone. A na suficie przytwierdzone potłuczone kawałki lustra, żeby spotęgować przepych. – Tylko podłogi nie robiłem, bo nie będę deptał po ukochanych barwach – tłumaczy.

Stres na robocie

Wyprawa na osiedle, na którym zamieszkuje Guliwer, była napakowana emocjami. Nasz redakcyjny fotoreporter nie ukrywał, że bohater artykułu budzi w nim niecodziennych rozmiarów respekt. – Nigdy się tak nie stresowałem na robocie – wyznał stłumionym głosem, gdy opuszczaliśmy granice Katowic.

Kiedy winda stanęła na siódmym piętrze i rozsunęły się jej drzwi, gospodarz czekał na nas tuż za nimi. Wyrósł jak spod ziemi z zimnym, świdrującym wzrokiem. I wydawał się jeszcze większy niż parę dni wcześniej, kiedy umawialiśmy się na wizytę na stadionie. Do jego mieszkania fotoreporter wchodził blady jak ściana. Miał wizje, że z powrotem na dół może nie zjechać.

Godzinę później wyszedł jednak rumiany. Już jako kolega Guliwera. I z kawałkiem ciasta na drogę.

 

Rentgen do majtek

Część z rekwizytów, które zdobią mieszkanie na Zagórzu, ich właściciel zabiera ze sobą w trasę. Średnio raz na dwa tygodnie. – Zagłębie Sosnowiec to obecnie jedna z najlepszych ekip wyjazdowych – oświadcza z dumą. – Do Szczecina pojechało nas ostatnio ponad 800 głów. Starej gwardii, czyli kibiców z mojego pokolenia, jest około 100 osób. Z tego 30-40 jeździ na wyjazdy.

Za chwilę się zacznie wyjazdowe show. Guliwer w pełnej gotowości… Fot. Archiwum prywatne

Mówi, że eskapada do Grodu Gryfa to jeden z najgorszych wyjazdów, jaki pamięta. – Wszystkie dziewczyny kontrolowane były po cztery razy – opowiada. – Obnażali je do samych majtek i staników. Piętnaście ich było. Każdą osobno do radiowozu brali i tam się musiały rozbierać. Jakiś kibic Pogoni rozpuścił bujdę, że flagę ukradliśmy. I dlatego ochroniarze zaczęli nas „trzepać” na wszystkie sposoby. Ale to nie ochroniarze byli, tylko przebierańcy – kibole Pogoni poprzebierani. Ich przywódca też tam był. A policja nie lepsza. Nad nami wszędzie drony, koło nas psy i konie. Jak potem piłkarze chcieli do nas podejść po meczu, to nie pozwolili. Robili wszystko, żeby nas sprowokować. Zaczęliśmy się burzyć, to od razu gazowanie. Wypuszczali nas ze stadionu pojedynczo, żeby jeszcze każdy dostał lampą po oczach.

 

Prosty wybór

Z ostatnich wypraw zapamiętał też tę do Suwałk w tamtym sezonie. I bliską konfrontację z policją podlaską. – Zatrzymali nas w lesie, trzy kilometry od stadionu – relacjonuje. – I ze strzelbami do nas. Kazali wychodzić z autokaru i też rozbierać się do majtek. Oczywiście nikt nie wysiadł. Mieliśmy się już cofać do domu, ale dzięki wstawiennictwu prezesa Marcina Jaroszewskiego nie musieliśmy tego robić. Wystarczył jeden telefon i sprawa załatwiona. Byliśmy jedyną grupą, która weszła na stadion bez kontroli w tym lesie.

Albo niedawna historia zza miedzy. Katowice, obiekt przy Bukowej. A na trybunie zajmowanej przez sosnowiczan… całkiem goły osobnik. – Byłem jeszcze przy wejściu, bo długo sprawdzali bilety, a wparował nam na sektor jakiś kibic GKS-u i zaczął cwaniakować – opowiada Guliwer. – Samobójca normalnie. Miał dwa wyjścia: albo dostać totalny łomot, albo się rozebrać do naga. Mógł sam zdecydować. Wybór był prosty – pozbył się ubrania. A potem jeszcze dostał po gołych plecach gumą od ochroniarza z Katowic. Chciał zakozaczyć, ale nie wyszło mu to na zdrowie.

Akurat na temat gumowej pałki mają w Sosnowcu swoją utartą teorię. – Po upadku komuny byliśmy zawsze i wszędzie bici za „czerwone” Zagłębie. Jakby Gierek żył, nie bylibyśmy dzisiaj na ostatnim miejscu w tabeli – rzuca z zaciśniętymi zębami Guliwer.

 

Ostatnie życzenie

Nikogo i niczego się nie boi. – Tylko Boga – zaznacza wyjątek. – Szczerze mówię. Aż mnie ciary przeszły. Jestem wierzący. Cenię Boga, bo dał mi miłość do Zagłębia. Na pierwszym miejscu jest Bóg, na drugim Zagłębie. A ludzie? Nienawidzę zawistnych i zazdrosnych. Szanuję charakternych i szczerych. Bo sam taki jestem.

Fot. Press Focus

Na Stadionie Ludowym można go spotkać na trybunie odkrytej. Pod literką Z. – Śnieg, grad, deszcz. Nieważne. Zawsze jestem – mówi z naciskiem.

Wie jednak, że kiedyś w to miejsce nie przyjdzie. I nie stara się uciekać od tego dnia myślami. Wręcz przeciwnie. – Wybrałem już trumnę – informuje oficjalnym tonem. – Ma być w kolorze czerwono-zielono-białym. To moje ukochane barwy. Na zawsze. I niech ktoś zapali świeczkę na tym miejscu, które zajmuję. Żeby wszyscy wiedzieli, że tu siedział kiedyś Guliwer…

 

 

Rozmowa z Pawłem Raczkowskim, międzynarodowym sędzią piłkarskim