Zagłębie Sosnowiec. Selekcjonerzy reprezentacji na Stadionie Ludowym

 

Pierwszy z wyżej wymienionych na Ludowym zameldował się Jacek Gmoch. W 1972 roku został trenerem-konsultantem. – Na początek kilka słów wyjaśnienia. Otóż po tym jak w 1968 roku musiałem zakończyć z powodu kontuzji czynne uprawianie sportu rok później zostałem asystentem trenera Edmunda Zientary w Legii Warszawa.

W roku 1970 byłem wraz z Wojciechem Skoczkiem z Uniwersytetu Warszawskiego i Stanisławem Więckowskim ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki współautorem koncepcji drogi poprawy polskiej piłki nożnej na arenie międzynarodowej. Rok później zostałem członkiem zarządu PZPN, odpowiadałem między innymi za sekcje młodzieżowe, a następnie oddelegowano mnie do sztabu trenera Kazimierza Górskiego.

Fot. Adam Starszyński/PressFocus

W 1972 roku zostałem także oddelegowany przez piłkarską centralę jako konsultant do Zagłębia Sosnowiec, które dość słabo wypadło w pierwszej części sezonu 1972/1973. Jako konsultant co jakiś czas pojawiałem się w klubie, analizowałem sytuację, wraz z trenerami opracowywałem plan treningowy – wspomina Jacek Gmoch.

Sezon 1972/73 sosnowiczanie ukończyli na 10. miejscu w tabeli. Zważywszy, że sezon wcześniej zostali wicemistrzami kraju, taki wynik był znacznie poniżej oczekiwań. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść… Jesienią 1973 roku Zagłębie zdobyło tylko sześć punktów, strzeliło trzy bramki i okupowało ostatnie miejsce w ligowej tabeli.

– Sytuacja była bardzo dramatyczna, ale nikt nie załamywał rąk. Poproszono mnie, aby moja współpraca z klubem była bardziej zacieśniona. Od poniedziałku do czwartku studiowałem, a w piątek rano, a czasami nawet w czwartek wieczorem, udawałem się w podróż do Sosnowca gdzie razem ze sztabem szkoleniowym szukaliśmy pomysłu na wyjście z tej trudnej sytuacji.

Oficjalnie drużynę prowadził Węgier Nandor Banyai, który przejął zespół po trzech kolejkach od Czesława Uznańskiego i Janka Liberdy. Obaj byli jednak nadal w klubie. Pod koniec rozgrywek Węgier odszedł, a zespół z moją pomocą prowadzili Janek Liberda, a potem Liberda wraz z Kazimierzem Trampiszem. W tamtym okresie w Sosnowcu zacząłem testować system 4-3-3 czyli ten, którym zrobiliśmy taką karierę na mistrzostwach świata z 1974 roku.

System sprawdził się nie tylko w kadrze, ale i w Sosnowcu. Ostatecznie udało nam się wówczas zdobyć 21 punktów i zająć 11. miejsce w tabeli – podkreśla Gmoch, który kategorycznie odrzuca tezę, że za utrzymaniem klubu w najwyższej klasie rozgrywkowej stał pochodzący z Sosnowca Edward Gierek, wówczas pierwszy sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

– Bzdura, kompletna bzdura. Mówiło się też o tym, że m. in.: śląskie kluby miały nam ułatwić sprawę bo taki był odgórny przykaz. Jasne, Ślązacy mieli pójść na rękę Zagłębiakom. Błagam. Takie twierdzenia nijak mają się do tego, jak to wszystko wówczas wyglądało. Owszem Gierek mógł nam pomóc w takich kwestiach jak pozwolenie na grę w Zagłębiu bramkarza Władka Grotyńskiego, o którego bardzo zabiegałem czy Stefana Klińskiego, którzy odsiadywali wówczas wyroki w więzieniu w Wojkowicach.

To właśnie wzmocnienie kadry w tamtym czasie było kluczem do odniesienia sukcesu. Na Ludowy trafili wówczas Henryk Loska, który okazał się najlepszym strzelcem zespołu, Władysław Szaryński czy Edward Maleńki. Ci piłkarze plus grający już wcześniej w Sosnowcu Włodek Mazur czy Wojciech Rudy sprawili, że status pierwszoligowca został zachowany – dodaje Gmoch.

– Gierek uratował Zagłębie przed spadkiem? To nieprawda, bo to nie Gierek biegał po boisku – zauważa po latach wspomniany Władysław Szaryński, który jednocześnie zwraca uwagę na inny aspekt, nie będący do końca zgodnym z obowiązującymi wówczas przepisami.

– Proszę zauważyć, że nikt nie protestował przeciw naszemu przejściu do Zagłębia. Zawodnik, który w danym sezonie wystąpił w lidze w barwach jednego klubu, nie mógł w tym samym sezonie grać w innym klubie. Nikt nie protestował chyba z tego względu, że nie dawano nam żadnych szans. Szum zrodził się dopiero wtedy, gdy wygraliśmy dwa pierwsze mecze.

Machina już jednak się toczyła i po naszym utrzymaniu do tematu nikt nie wracał – wspomina Szaryński, który na Ludowy trafił z Górnika Zabrze.

Jednym z piłkarzy, który miał pomóc w ratowaniu ligowego bytu w Sosnowcu miał być Janusz Wójcik, który tak wspominał swój pobyt na Stadionie Ludowym – oczywiście jak na Wójcika przystało w barwny sposób – w jednej ze swoich książek „Wójt. Jak goliłem frajerów”. (…) Nie wiem czy wiecie, ale i ja miałem okazję potrenować w barwach sosnowieckiego klubu.

Fot. Michał Kość/PressFocus

Tam właśnie spotkałem swego starego druha z Warszawy, Władka Grotyńskiego, pseudonim Śruba. W Sosnowcu było akurat sporo pieniędzy, bo towarzysz Edward Gierek zarządził, że trzeba utrzymać klub w pierwszej lidze, więc pozbierali zawodników z całej Polski. Zgromadzili całkiem dobrych grajcarów. Trenerem był wtedy w Sosnowcu Węgier Nandor Banyai, ale i tak za sznurki pociągał Jacek Gmoch, zatrudniony jako koordynator.

Kiedy przyjechałem do Sosnowca Władek już tam był. Wszedłem do szatni, ale wszystkie miejsca były zajęte. Młody szczaw byłem i do starszych piłkarzy i nowej szatni szacunek miałem ogromny. Spokojnie przemierzałem więc kolejne metry pomieszczenia, nigdzie się nie wpychałem, aż tu nagle zauważył mnie Śruba. – Janusz, druhu. Jak dobrze cię tu widzieć. Chodź, siadaj obok mnie – wykrzyczał tak głośno, że z pewnością pół Sosnowca uszy zakrywało. Udałem się w jego kierunku, przywitaliśmy się na misia. Oczywiście cała szatnia bacznie się temu przyglądała (…)

(…) Gdy Władek posadził mnie na ławce, nie spodobało się to niejakiemu Edwardowi Maleńkiemu, ełkaesiakowi, który akurat grał w Zagłębiu. Pluł się, że jak to, że młody zajmuje komuś miejsce. – Siadaj i nawet k…nie oddychaj – błyskawicznie uciął Śruba.

– Janusz to mój przyjaciel i będzie siedział tam gdzie zapragnie. Po takim pokazie siły poczułem się wśród piłkarzy Zagłębia swobodnie. Proszę, Wujo dopiero przyszedł, a już z drugim z Warszawy rozstawia wszystkich po kątach. To lubię!

(…) Stąd właśnie jego pseudonim. Śruba, bo jak mu się coś wkręciło do głowy, to wariował jak opętany. Był to wielki facet, a oprócz tego tak sprawny i silny, że każdego mógł położyć w kilka sekund (…)

Ostatecznie Wójcik nigdy w barwach Zagłębia nie zagrał. (…) Niestety Gwardia nie dogadała się z Zagłębiem, czego żałowałem, bo warunki w Sosnowcu rzeczywiście były bardzo dobre, i wylądowałem w drugoligowym wówczas Ursusie Warszawa – komentował Janusz Wójcik w innej swojej książce „Janusz Wójcik. Jego Biało-Czerwoni”.

Jak wspominał Wójcik za jego ewentualnym przyjściem do Sosnowca miał stać Jacek Gmoch. – Dziś z perspektywy czasu nie pamiętam tego faktu, co nie znaczy, że tak być nie mogło. Janusza pamiętam z boiska, niestety na przeszkodzie do kariery stanęła w jego przypadku kontuzja, która pokrzyżowała mu plany. Skoro Janusz w różnych pozycjach wspomina ten fakt i moją osobę, to być może tak było. Dziś niestety Janusza nie ma już między nami więc tej kwestii między sobą nie wyjaśnimy – mówi Gmoch, który w Sosnowcu był konsultantem do roku 1975.

– Okres pracy w Sosnowcu wspominam bardzo miło. Oczywiście najbardziej intensywny był ten czas gdy ratowaliśmy zespół przed spadkiem. Wtedy byłem przy drużynie najwięcej. Potem pojawiałem się już w klubie sporadycznie. Pamiętam zgrupowanie w Wiśle gdzie dałem chłopakom nieźle w górach popalić.

Wypaliły transfery, świetną robotę w bramce wykonał Władek Grotyński, o którego bardzo wtedy walczyłem. Poznałem w Sosnowcu wiele wspaniałych osób, jak prezesa Mieczysława Kopkę czy Jurka Chrzanowskiego, z którymi przez lata przyjaźniliśmy się. W zażyłych relacjach byliśmy z jego córką Agnieszką, znaną piosenkarką Piwnicy pod Baranami, którą miałem zresztą zaszczyt gościć podczas Igrzysk Olimpijskich w Atenach w 2004 roku.

Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o grupie świetnych piłkarzy, z którymi miałem okazję pracować. Niektórzy jak Włodek Mazur czy Wojtek Rudy grali także w mojej reprezentacji, obaj pojechali na Mundial do Argentyny w 1978 roku.

W tamtym okresie na Śląsku i w Zagłębiu poznałem wielu wspaniałych ludzi. Ludzi pracy, którzy nigdy się nie poddawali, zawsze robili wszystko na maksa. Etos pracy, który tam obowiązywał zawsze mnie fascynował. Ostatni raz w tamtych rejonach byłem kilkanaście lat temu, ale być może będzie okazja znów w Sosnowcu się pojawić. Słyszałem, że Włodek Mazur ma się doczekać w mieście pomnika. Chętnie pojawię się na takiej uroczystości. Byłaby to świetna okazja spotkać dawnych znajomych, wspaniałych ludzie, świetnych piłkarzy – podkreśla Gmoch.

Jacek Gmoch zakończył współpracę z klubem z Sosnowca w 1975 roku. Cztery lata później na Ludowym zjawił się Andrzej Strejlau. On w przeciwieństwie do Gmocha i Wójcika oficjalnie figuruje w klubowych annałach. Do Sosnowca trafił po rozstaniu z Legią Warszawa. Przejął zespół po pierwszej odsłonie sezonu 1979/80, a na trenerskiej ławce zluzował legendę sosnowieckiego klubu, Józefa Gałeczkę.

Po rundzie jesiennej sosnowiczanie mieli na koncie 15 punktów. Pod wodzą trenera Strejlaua ten dorobek miał być większy. Przyszły selekcjoner reprezentacji do sztabu szkoleniowego obok Mariana Masłonia, kolejnego zasłużonego piłkarza i trenera Zagłębia, włączył inną legendę, tyle, że Górnika Zabrze, Stanisława Oślizłę.

Pracowite przygotowania zimowe – seria sparringów z zagranicznymi zespołami, obóz w górach – na niewiele się jednak zdały. Początek był obiecujący. Sosnowiczanie na Ludowym zremisowali 2:2 z Górnikiem Zabrze, zremisowali 0:0 w Chorzowie z Ruchem i pokonali u siebie Polonię Bytom 2:0. Potem było już jednak gorzej. Zagłębie traciło punkty, strzelało mało bramek i poza efektownym zwycięstwem nad GKS-em Katowice 3:0 zaprezentowało się wiosną poniżej oczekiwań.

Dwanaście punktów w rundzie rewanżowej, w sumie dwadzieścia siedem na koniec sezonu i 12. miejsce w tabeli nikogo nie mogło zadowolić. Zresztą wyraz swojego niezadowolenia dali już trakcie rundy fani Zagłębia. O ile pierwszy mecz wiosny oglądało 10 tysięcy fanów, tak na meczu z Legią zjawiło się ich raptem 2 tysiące.

Największym wygranym sezonu okazał się Jerzy Mikołajów, który po powrocie z AKS Niwka zdobył 12 bramek i w glorii najlepszego strzelca doczekał się debiutu w reprezentacji Polski.

Strejlau zachował posadę i z optymizmem patrzył w przyszłość. Przed rozpoczęciem sezonu Zagłębie znów mierzyło się z zagranicznymi sparingpartnerami, a wydarzeniem było rozegranie meczu kontrolnego z olimpijską reprezentacją Czechosłowacji zakończonego porażką 0:3. – Zespół jest w niezłej dyspozycji. Najważniejsze jest dla nas poprawienie skuteczności, z defensywą nie jest źle. Przecież w poprzednich mistrzostwach przegraliśmy kilka meczów po 0:1, a mogliśmy w nich odnieść zwycięstwo.

Drużyna obecnie lepiej się prezentuje niż na wiosnę. Kondycję i wytrzymałość piłkarze mają dobrą, jeszcze musimy popracować nad szybkością. Sądzę, że piłkarze w bieżących rozgrywkach dostarczą kibicom więcej radości niż w poprzednich – mówił wówczas na łamach „Trybuny Robotniczej” trener Strejlau, o czym w książęce o Zagłębiu Sosnowiec przypomniał Jacek Skuta.

Skończyło się na pobożnych życzeniach trenera Strejlaua. Na zwycięstwo Zagłębie czekało do piątej kolejki. Po golu Wojciecha Rudego wygrało 1:0 z Odrą Opole. Sosnowiczanie wciąż mieli problemy ze zdobywaniem goli. Pogrom 4:0 z Arką w Gdyni zwiastował najgorsze.

Sytuację na chwilę uratowało zwycięstwo w derbach z Górnikiem Zabrze, ale potem było już tylko gorzej i przegrany 0:1 mecz z Widzewem Łódź okazał się ostatnim pod wodzą trenera Andrzeja Strejlaua.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Jesienią sosnowiczanie wygrali tylko trzy mecze, w sumie zdobyli 11 punktów, a ich ostatni w roku mecz oglądało tylko tysiąc widzów! Miejsce Strejlaua zajął zimą Kazimierz Szmidt, któremu pomagał Jan Ząbczyński. Zagłębie do końca rozgrywek drżało o miejsce w elicie. Dzięki dwóm wygranym w końcówce sezonu z Zawiszą Bydgoszcz 4:0 i Bałtykiem Gdynia 1:0 sosnowiczanie zachowali ligowy byt, a bohaterem obu tych spotkań był Edward Koczuba, który zdobył trzy gole.

Podsumowując dorobek trenera Strejlaua w Sosnowca poprowadził on Zagłębie w 1980 roku w 30 meczach. Tylko sześć zakończyło się wygranymi. Aż 11 razy Zagłębie pod jego wodzą remisowało i poniosło trzynaście porażek.

Mimo nie najlepszych statystyk Andrzej Strejlau okres pracy w Sosnowcu po latach wspomina z sentymentem. (…) Opowiadano, że Warszawa przysłała mnie bym na miejscu zaszkodził drużynom śląskim. A przecież Sosnowiec to Zagłębie, a nie Górny Śląsk. Osobiście miło wspominam Sosnowiec.

Do dziś mam tam zaprzyjaźnione małżeństwo lekarskie, Jolę i Andrzeja Ficków, niedawno rozmawiałem z Józiem Gałeczką. A to jego miałem wtedy zastąpić, gdy udawał się na poważną operację (…)
wspomina na łamach najnowszej książki „On, Strejlau”.