Zatrzymany lider

Miał być hit, a obejrzeliśmy… kit. Ani Lech, ani Legia nie potrafiły zdobyć choćby jednego gola, choć poznaniacy mogą poszczycić się tym, że przerwali passę rywala 6. kolejnych zwycięstw.


Jeszcze bez trenera Macieja Skorży radził sobie we wczorajszym meczu Lech. 49-latek został ogłoszony nowym-starym trenerem „Kolejorza” w sobotę, podpisując kontrakt do czerwca 2023 roku i wracając do Poznania po 5,5 roku. Na ten jeden, jakże prestiżowy mecz, tymczasowym szkoleniowcem gospodarzy był Janusz Góra, który zaskoczył… systemem swojego zespołu, tak jak Legia ustawiając piłkarzy w formacji z trzema środkowymi obrońcami.

Jak na lekarstwo

Do tej pory Lech na trzech stoperów jeszcze nie grał, ale przynajmniej w defensywie zdawało się to przynosić dobre skutki. W I połowie warszawiacy tylko raz uderzali na poznańską bramkę, dopiero w 44. minucie, gdy w niezłej sytuacji nieczysto w piłkę trafił Luquinhas. Przez większość czasu gospodarze neutralizowali atuty legionistów, którzy po przekroczeniu linii środkowej nie mieli pomysłu na przełamania defensywy rywala. Decyzja poznaniaków o postawieniu na dwóch wahadłowych – Jakuba Kamińskiego i Tymoteusza Puchacza – ograniczyła zapędy wahadłowych Legii, a jak wiadomo u trenera Czesława Michniewicza „Wojskowi” szczególny nacisk kładą na atakowanie właśnie skrzydłami. Wczoraj jednak miejsca na bokach było mniej niż zazwyczaj.

Ogólnie rzecz ujmując, mecz był… słaby, co zresztą w ostatnich latach bywa przypadłością spotkania określanego gdzieniegdzie jako derby Polski. Lech rzadziej był przy piłce, a oprócz dwóch średnio groźnych strzałów Mikaela Ishaka nie zagrażał bramce Artura Boruca. Mimo wszystko nieco pozytywniej należało oceniać grę właśnie „Kolejorza” – choć może lepiej pasowałoby tu określenie „mniej negatywnie”, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie ofensywne.

Gdzie ci łącznicy?

Druga połowa wcale nie była lepsza. Całkiem dobre strzały na bramkę przyjezdnych oddali Ishak i Dani Ramirez, natomiast po drugiej stronie boiska sygnały życia wysyłał Tomas Pekhart. Gdy Lubomir Szatka stracił we własnym polu karnym piłkę, to strzał z ostrego kąta oddał właśnie Czech, choć zatrzymał go Mickey van der Hart. W 72. minucie natomiast Pekhart trafił do siatki po dośrodkowaniu Filipa Mladenovicia, ale był na nieznacznym spalonym, przez co gol nie został uznany.

Fajerwerków nie było, a zawodzili szczególnie ci, których w starej nomenklaturze piłkarskiej można by nazwać łącznikami – czyli w tym przypadku gracze ofensywni operujący za napastnikiem, a przed drugą linią. Jak zwykle wiele problemów rywalom sprawiał Luquinhas, nieraz go sfaulowano, ale to ciągle było za mało; mało widoczny był natomiast Bartosz Kapustka. Po drugiej stronie zdecydowanie najjaśniejszym punktem był aktywny Pedro Tiba, jedyny wykazujący chęci, lecz często był osamotniony, ponieważ beznadziejne zawody rozegrał Ramirez – który zaistniał jedynie wspomnianym wcześniej strzałem i kilkoma stratami.

Choć mierzyły się ze sobą zespoły oddające najwięcej uderzeń w ekstraklasie, tym razem wiele jakości ofensywnej nie pokazały. Żadna strona nie potrafiła strzelić skutecznie ten jeden jedyny raz, przez co mecz zakończył się bezbramkowym remisem – pierwszym w wykonaniu tych drużyn od września 2014 roku. Legia pozostaje niepokonana od 9. kolejek, natomiast Lech nie wygrał w 4. ostatnich spotkaniach.


Lech Poznań – Legia Warszawa 0:0

LECH: van der Hart – Szatka, Salamon, Milić – Kamiński (61. Skóraś), Karlstroem, Kwekweskiri, Puchacz – Tiba, Ishak, Ramirez (80. Sykora). Trener Janusz GÓRA.

LEGIA: Boruc – Jędrzejczyk, Wieteska, Szabanow (57. Wszołek) – Juranović, Slisz, Martins, Mladenović – Kapustka, Pekhart, Luquinhas. Trener Czesław MICHNIEWICZ.

Sędziował Bartosz Frankowski (Toruń). Żółte kartki: Kamiński, Salamon, Karlstroem – Mladenović.


Fot. Rafal Oleksiewicz / PressFocus