Ze sceny zejść niepokonany

Od pierwszej wizyty w 1966 r. na „Torkaciku” w bytomskim parku do dziś jest wierny Polonii. Zarówno w dawnej słynnej „Stodole”, jak i dzisiaj w luksusowym obiekcie im. braci Nikodemowiczów zawsze można spotkać jedną z klubowych legend – Franciszka Kuklę.


Naprawdę w „Stodole” było zimno? Ależ skąd, nigdy nie odczuwałem zimna! Byłem porządnie ubrany i na dodatek zawsze miałem co robić. Albo jeździłem dookoła lodowiska, albo się rozciągałem lub też moi koledzy w czasie treningów dbali, bym nie ziewał. A w czasie meczów ligowych o moją temperaturę ciała dbali rywale – śmieje się nasz bohater, znacząco mrużąc oko na początek rozmowy.

Od pierwszego naszego spotkania upłynęło ponad 40 lat i zawsze prezentował pogodne oblicze i takim pozostał do dzisiaj. – Sukcesy oraz niepowodzenia zawsze zostawiałem na lodzie, bo przecież to była moja praca. Wiedziałem, że do niej wrócę i będę się starał jak najlepiej wykonać. Zawsze powtarzałem sobie: wytrzymaj 5 minut bez gola, a potem dodawałem jeszcze 5 minut i tak było do pierwszej bramki.

Od zawsze bramkarz

Franciszek Kukla wychował się „na Kleinfeldzie”, jak wówczas się potocznie mówiło o domach w pobliżu dawnego lodowiska Czarnych Bytom, które były zlokalizowane w tym samym miejscu co obecny obiekt. Z chłopakami nie uganiał się za piłką, bo od zawsze stał w bramce. Stąd też się wziął pomysł, by spróbować swoich sił między słupkami, ale na łyżwach. Na lodowisku Czarnych spotkał znanego trenera, Alberta Mauera – przedwojennego olimpijczyka, i wyjawił mu swoje marzenia, by zostać bramkarzem. Wychowawca wielu hokejowych pokoleń stwierdził, że taka chudzina nijak nie pasuje ani na bramkarza, ani na hokeistę. I tutaj znany szkoleniowiec był w błędzie, ale o tym przekonał się dopiero po latach.

Franciszk Kukla, człowiek, który zatrzymał Czechosłowację. Zdjęcie Polonia Bytom

– Oczywiście, z płaczem pobiegłem do domu, ale wcale nie zrezygnowałem z moich marzeń – stwierdza po latach 3-krotny mistrz kraju oraz olimpijczyk z Calgary. W kolejnym dniu poszedłem na naturalne lodowisko zwane „Torkacikiem”, usytuowane w parku. Wraz z kilkoma chłopakami wzięliśmy się za jego odśnieżanie i napotkaliśmy trenera Tadeusza Nikodemowicza. – Chciałbym zostać bramkarzem – wywaliłem prosto z mostu trenerowi, który wcale nie był zdziwiony.

Poszukał butów z łyżwami, które były o kilka numerów za duże i sprawdził bardziej moją odwagę niż umiejętności, bo takowych nie posiadałem. Wówczas nie przypuszczałem, że moja przygoda sportowa oraz trenerska będzie związana z Tadeuszem Nikodemowiczem. Jego brata, Emila, poznałem później, kiedy już byłem w miarę ukształtowanym zawodnikiem. Na zajęcia z kilkoma chłopakami dojeżdżaliśmy tramwajem i zawsze wokół nas było pusto, bo nasz sprzęt wydzielał nieprzyjemne zapachy – kończy pierwszy rozdział swojej opowieści sympatyczny były bramkarz.

Pan Tadeusz

Tadeusz Nikodemowicz wówczas dla 14-letniego Franka i dzisiaj 69-letniego Franciszka oraz wielu pokoleń hokeistów bytomskiej Polonii jawi się jako guru, bo przecież on uczył hokejowego abecadła, a przy tym był cierpliwy, wyrozumiały i musiały być nadzwyczajne okoliczności, by się zezłościł. Trudno się dziwić, że obaj panowie są dziś w znakomitej komitywie i gdy tylko się spotkają, natychmiast rozpoczynają rozmowy od: – Pamięta pan trener mecz z Dolmelem Wrocław? – A jakże mógłbym zapomnieć – odpowiada trener i obaj wspominają zdarzenia z lodowiska oraz poza nim.

– Wszystkie umiejętności, jakie posiadałem, zawdzięczam trenerowi Tadeuszowi, bo potem tylko je doskonaliłem, ale również m.in. pod jego kuratelą – kontynuuje wspomnienia były bramkarz. – Gdy Czarni się rozpadli, wówczas nas polonistów przygarnięto na ten wysłużony obiekt i trener powoli stworzył zespół młodzieżowy, który wygrał śląską ligę i awansował do Centralnej Ligi Juniorów. Jako 16-latek w klubie byłem trzecim bramkarzem, rezerwą dla starszych kolegów i broniłem w swojej kategorii wiekowej.

W seniorach debiutowałem nieco później w meczu z Dolmelem Wrocław, a zespół prowadził Janusz Stepek (późniejszy długoletni kierownik drużyny – przyp. red.). Po 1. tercji przegrywaliśmy kilkoma golami, po przerwie wszedłem na lód i wygraliśmy 6:5, a może 7:6. Na pewno jedną bramką. I tak powoli rozpychałem się w tej seniorskiej drużynie i zadomowiłem się. Drużyna z sezonu na sezon spisywała się coraz lepiej, a wówczas przecież rywalizowano w dwóch grupach II ligi. Konkurencja była spora, a myśmy zajmowali wysokie miejsca, ale niepremiowane awansem.

Wczasy w Bułgarii

Po pracy w Baildonie do Bytomia powrócił Emil Nikodemowicz, starszy brat Tadeusza, i stworzyli duet, którego wiele klubów mogło tylko pozazdrościć. Obaj poprowadzili Polonię do 4 tytułów mistrza Polski, a kolejne dwa zapisał Tadeusz. Były również srebrne medale. Nim jednak przyszły sukcesy, trzeba było wywalczyć awans do ekstraklasy i cel został zrealizowany w sezonie 1980/81.

– Radość była uzasadniona, bo w końcu dopięliśmy swego – uśmiecha się nasz bohater. – Po awansie wymagania wszystkich wzrosły i stąd też szukano wzmocnień. Trochę zostałem zepchnięty na boczny tor, miałem pełnić rolę rezerwowego, zaś rolę „jedynki” powierzono Krzysztofowi Pawelcowi sprowadzonemu z rozpadającej się Legii. Nie byłem tym zaskoczony i nic a nic zmartwiony. Robiłem swoje i chciałem udowodnić, że można mi zaufać. Wiele razy wchodziłem do bramki z ławki rezerwowych i starałem się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Miałem wiele razy satysfakcję, że zespół odwracał losy meczu przy moim skromnym udziale. Gdy rozpadł się Baildon to stworzyliśmy silną ekipę, która mogła wiele zdziałać, bo przyszli najlepsi hokeiści z tego zespołu, m.in. Janek Piecko, Tadek Obłój czy Czesiek Drozd. Potem jeszcze dołączył Jerzy Christ, szybki i bramkostrzelny.

Drużyna budowała się i krzepła z roku na rok, byliśmy w czołówce i mieliśmy na koncie wicemistrzostwo. Aż w końcu ten pamiętny sezon 1983/84 z mistrzowską koroną. Po raz pierwszy obowiązywały nowe zasady i po sezonie zasadniczym graliśmy play off. Najpierw pokonaliśmy Unię Oświęcim, potem GKS Tychy, a w finale spotkaliśmy się z Zagłębiem, wówczas zwanym przez wszystkich ligowców „Cosmosem” (od amerykańskiego zespołu, który zgromadził piłkarskie sławy z Europy – przyp. red.). Wygraliśmy u siebie 2:1, na wyjeździe przegraliśmy 2:3 i w ostatnim decydującym meczu wygraliśmy 7:0. Radości było co niemiara i miałem satysfakcję, że utrzymałem „czyste” konto.

Nigdy nie prowadziłem takich szczegółowych statystyk, ale tych meczów bez puszczonych goli było sporo. Był taki sezon, niestety, nie pamiętam już który, ale w rundzie zasadniczej miałem 5, a może nawet 6 meczów bez bramki. Polonia nigdy do mocarzy finansowych nie należała, choć mogła, bo przecież na terenie miasta było kilka kopalń oraz hut. Inna sprawa, że były też inne dyscypliny z piłką nożną na czele. Za mistrzostwo Polski zostaliśmy nagrodzeni wczasami w Bułgarii (śmiech). Źródłem naszych sukcesów była zgrana ekipa, monolit na lodzie i poza nim. Nawet podczas treningów nie było żadnego odpuszczania i bandy trzeszczały. Gdy jednak był czas świętowania, to często spotykaliśmy się na uroczystościach domowych i było wesoło. A muszę zdradzić, że mieliśmy niesłychanie surowy regulamin, w którym był nawet punkt, że nie można było przebywać w restauracji w towarzystwie osób pijących alkohol (śmiech).

Wielka Pardubicka

Awans polonistów do finału Pucharu Europy zapisał się złotymi zgłoskami w historii klubu. Ma w niej spory rozdział Franek Kukla. Po wyeliminowaniu Steauy Bukareszt (6:4 i 6:3), nadszedł dwumecz z Dynamem Berlin. Wygrana u siebie 3:1 i przegrana w rewanżu 4:6. W regulaminie nie było dogrywki i od razu zarządzone karne, a w nich 3-2. Nasz rozmówca obronił 4 strzały hokeistów Dynama! W finale z takimi tuzami jak CSKA Moskwa, AIK Sztokholm, EC Kolen i Dukla Jihlava już nie mieli szans. Niemniej sam awans do finału był niebywałym wyczynem i na lata największym sukcesem klubowego hokeja.

– Byłem kandydatem do kadry przed igrzyskami olimpijskim w Sarajewie, ale w niej się nie znalazłem i nie mnie już to oceniać (trenerem reprezentacji był Emil Nikodemowicz – przyp. red.) – uśmiecha się po raz kolejny przyszły olimpijczyk, choć niezwykle pechowy. – Swoją reprezentacyjną przygodę zawdzięczam trenerom Leszkowi Lejczykowi oraz Jerzemu Mrukowi. Oni mnie obdarzyli zaufaniem i mam na koncie występ, którego nie zapomnę do końca życia i porównuję go do słynnej konnej gonitwy, Wielkiej Pardubickiej. Po turnieju grupy B we Freiburgu w 1985 r. awansowaliśmy i w następnym roku wystąpiliśmy w grupie A w Moskwie.

Na inaugurację turnieju spotkaliśmy się z obrońcami tytułu mistrzowskiego, hokeistami Czechosłowacji. Rywale nas zamykali w tercji i broniliśmy się ze wszystkich sił. Nie potrafię powiedzieć, ile strzałów obroniłem, ale było mnóstwo i tylko raz skapitulowałem. A Jurek Christ trafił dwa razy do bramki rywali i pokonaliśmy mistrzów świata 2:1. Wszystko wirowało wokół mnie, a sam czułem się jak koń po tej słynnej gonitwie – tak przynajmniej wówczas sobie wyobrażałem.

Kukla zadomowił się w reprezentacji i rywalizował o miejsce w podstawowym składzie z Andrzejem Haniszem, a nieco później z Gabrielem Samolejem.

– Nim pojawialiśmy się w Calgary, mieliśmy ostatnie sprawdziany na Alasce, bo trener miał jeszcze wątpliwości co do pewnych pozycji – wspomina największy pechowiec igrzysk. – Już w Calgary byliśmy w niezłych nastrojach, bo mecze wypadły nieźle. Mieliśmy ostatni sparing z miejscową drużyną i jeden z rywali wjechał we mnie i parkan się obrócił. W tym samym czasie jego kolega trafił mnie w krążkiem w kolano. Moi koledzy, Gabryś i Andrzej, stanęli na wysokości zadania, a mnie pozostało obserwacja z boku. A potem był barszczyk. Byłem na tym spotkaniu z polonusami też go piłem – zawiesił głos na zakończenie tego rozdziału. Dla przypomnienia, chodzi tu o sprawę dopingu jednego z naszych reprezentantów, która padła cieniem na ówczesny zespół…

Nieudana wyprawa

Po 3. tytule mistrzowskim 1987/88 Kukla otrzymał propozycje od Crvenej Zvezdy Belgrad i postanowił z tej oferty skorzystać.

– Przede wszystkim chciałem zejść ze sceny niepokonany i ewentualnie nie słyszeć z trybun: zjeżdżaj ty ch…, bo już twój czas się skończył – wyjaśnia tę sytuację. – A ponadto chciałem zmienić otoczenie i nie popaść w rutynę. Przez ten sezon w Belgradzie obrzydziłem sobie hokej. Trafiłem wraz z dwoma hokeistami zza oceanu do zespołu niemal amatorskiego. Oprócz naszej trójki stale trenowało 5, 6 zawodników, zaś reszta jak im czas pozwalał. Gdy wygrywaliśmy, to była zasługa miejscowych, a gdy przegrywaliśmy, to była nasza wina. A pieniądze też były takie sobie i wróciłem po sezonie mocno zniesmaczony. A potem pomagałem trenerowi Tadeuszowi Nikodemowiczowi i zdobyliśmy raczej nieoczekiwanie mistrzostwo w 1991 r., wygrywając rywalizację z Unią Oświęcim. Pracowałem również z młodszymi kategoriami, pomagając m.in. Mariuszowi Kiecy.

– Franek, a gdybyś miał ustalić hierarchię najlepszych twoich meczów w karierze? – zadaje pytanie na zakończenie rozmowy.

– Nie potrafię wyróżnić jednego meczu i mogę wymienić kilka: z Czechosłowacja w mistrzostwach świata w Moskwie, ostatni mecz w pierwszym finale z Zagłębiem i „czyste” konto oraz występy w Pucharze Europy: ten w Berlinie i awans do finału, a następnie w sezonie 1986/87 z Koszycami. U siebie przegraliśmy 1:4 , a na wyjeździe było 2:3. Po tym spotkaniu otrzymałem od miejscowych brawa na stojąco. Takich chwil się nie zapomina – mówi na pożegnanie.


Na zdjęciu: Kolejny tytuł mistrza Polski.

Fot. T. Nikodemowicz