Medale zamknięte w szufladzie

Zenon Jaskuła, wicemistrz olimpijski, wicemistrz świata i pierwszy polski kolarz, który wygrał etap na Tour de France.


Od srebrnego medalu olimpijskiego zdobytego przez pana razem z Joachimem Halupczokiem, Markiem Leśniewskim i Andrzejem Sypytkowskim w wyścigu drużynowym na 100 kilometrów minie niedługo 35 lat. Jak wspomina pan tamte dni z koreańskich igrzysk olimpijskich w 1988 roku?

Zenon JASKUŁA: – Przyjechaliśmy do Seulu 8 dni wcześniej i do samego startu szykowaliśmy się dwa razy dziennie. Nie siedzieliśmy w wiosce olimpijskiej, tylko rano wyruszaliśmy na trening, a po południu aplikowaliśmy sobie 50-60-kilometrową przejażdżkę. Nawet do stołówki nie chodziliśmy, bo kolarze, jak chodzą, to robią się im zakwasy, tylko te 2 kilometry jechaliśmy na rowerach.

Umówiliśmy się, że do startu nie chodzimy na żadne zakupy ani występy i pilnowaliśmy się nawzajem. Obiecaliśmy sobie, że dopiero po naszym starcie będziemy sobie mogli pozwolić na luz. To się opłaciło, bo zdobyliśmy srebrny medal, o 6,5 sekundy przegrywając z Niemcami. Jednak wiemy „DDR” jeździł na innym paliwie i w dodatku Niemcy rowery mieli już z XXI wieku.

Wystarczy popatrzeć na filmy z tamtych igrzysk, żeby zobaczyć, że oni już wtedy mieli rowery karbonowe, na których dzisiaj jeżdżą najlepsi. My też mieliśmy dobry sprzęt z pełnymi kołami, a złoto przeleciało nam tuż przed nosem.


Czytaj także:


Srebro uznaliśmy jednak za sukces, bo nawet brąz przed startem bralibyśmy w ciemno. Wicemistrzostwo olimpijskie to bez wątpienia osiągnięcie, bo przecież dużo zawodników startuje na igrzyskach i nie przywozi medalu, a my sięgnęliśmy po ten sukces. I to nie na zasadzie „udało się”. My te 100 kilometrów na pofałdowanej trasie pokonaliśmy w godzinę i 57 minut. Cały czas trzeba więc było jechać w czwórkę z prędkością ponad 60 kilometrów na godzinę. Byliśmy na to przygotowani i zgrani.

Zgranie na medal

A co zapamiętał pan szczególnie z dnia startu?

Zenon JASKUŁA: – Musieliśmy wstać o 5.00 rano, bo wyścig był o godzinie 9.00. Przez dwa dni poprzedzające start kładliśmy się spać o 22.00, żeby wyregulować organizmy pod kątem tego, co nas czeka. Ubraliśmy się i ruszyliśmy za Seul, bo wyścig rozpoczynał się 80 kilometrów za stolicą Korei.

Rozgrzaliśmy się i daliśmy z siebie wszystko, a o 11.00 byliśmy już po rozdaniu medali, więc te 6 godzin z mojego życia pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam też doskonale, że o ile wcześniej w naszej czwórce były jakieś zgrzyty, to na igrzyskach traktowaliśmy się jak rodzina.

Byliśmy zgrani i nie wchodziło w rachubę wymienienie choćby jednego zawodnika. Andrzej Mierzejewski czy Zdzisław Wrona, którzy w Seulu startowali w wyścigu ze startu wspólnego, nie pasowali do nas „gabarytowo”. My byliśmy tych samych rozmiarów, wszyscy 183 centymetry wzrostu i mieliśmy podobne sylwetki. Chowając się za tego, kto właśnie prowadził, pozostali nie musieli walczyć z oporem powietrza.


Czytaj więcej w kategorii Sporty inne


To zgranie dało nam też rok później wicemistrzostwo świata, choć wtedy uznaliśmy to za porażkę, bo do Chambery jechaliśmy po złoto. Andrzej Sypytkowski złapał jednak gumę i straciliśmy przez to około minuty, a przegraliśmy mistrzostwo o 43 sekundy.

Kto w waszej wicemistrzowskiej drużynie był sercem zespołu?

Zenon JASKUŁA: – Każdy był inny. Świętej pamięci Achim Halupczok, który w 1989 roku został mistrzem świata, choć był najmłodszy, to był jednocześnie bardzo radosny i potrafił w zabawny sposób opowiadać różne historyjki. „Leśny” też potrafił rozśmieszyć towarzystwo, ale gdy trzeba było, to byliśmy wszyscy serio. Czas na zabawę przychodził po wyścigu, ale przed startem i na trasie obowiązywała pełna koncentracja.

Patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego, mogę nawet powiedzieć, że dobrze się stało, że nie wygraliśmy 34 lata temu w Chambery drużynówki. Złote medale mogłyby nas zaspokoić, a tak dalej byliśmy głodni i Achim indywidualnie sięgnął po złoto w wielkim stylu.

Pewność siebie

Pan natomiast w 1993 roku jako pierwszy Polak wygrał etap na Tour de France, a w klasyfikacji generalnej zajął 3 miejsce. Co szczególnie utkwiło w pamięci z wyścigu sprzed 30 lat?

Zenon JASKUŁA: – To była już inna epoka. W 1990 roku zacząłem się ścigać w zawodowym peletonie, a Tour de France to przede wszystkim trzy tygodnie jazdy, więc zupełnie inna specyfika niż występy olimpijskie czy na mistrzostwach świata, gdzie wszystko rozgrywa się w jeden dzień. Po francuskich drogach trzeba było przejechać 4 tysiące kilometrów i dzień w dzień być w stuprocentowej formie.


Czytaj nasze felietony


Nie można było zachorować ani dać się przewrócić, żeby konkurencja nie odjechała. Byłem wtedy w dobrej formie, którą już zasygnalizowałem w Wyścigu Dookoła Szwajcarii, gdzie meldowałem się w ścisłej czołówce na etapach. Jeszcze wygrałem jazdę indywidualną na czas 12 kilometrów pod górę, wyprzedzając Tony’ego Romingera. Czułem się mocny i na Tour de France ruszyłem z taką pewnością siebie, a to też buduje formę.

Kiedy poczuł pan, że jest w stanie sięgnąć po miejsce na podium?

Zenon JASKUŁA: – Od początku wszystko się dobrze układało, a gdy na 4. etapie, w jeździe drużynowej, nasz zespół GB-MG Maglificio okazał się najlepszy i nasz zawodnik Mario Cipolloni założył koszulkę lidera, czułem, że to będzie dobry wyścig. Ale najbardziej pamiętny był dla mnie 16. etap z Andory do Saint-Lary-Soulan. Wygrałem go, narażając się jednak na mało pochlebne opinie, że pod górę wiozłem się na kole Romingera.

Zarzucano mi nawet, że nie zachowałem się fair. Na drugi dzień, na 17. etapie, gdy odjechaliśmy z Romingerem, to ja popracowałem. Jednak było za daleko do mety, żeby ta ucieczka się udała. Ostateczna rozgrywka nastąpiła jednak na 19. etapie Bretigny-sur-Orge – Montlhery, czyli na jeździe indywidualnej na czas, którą wygrał Rominger. Był tego dnia silniejszy ode mnie i to on ostatecznie zajął drugie miejsce za Indurainem, a mnie pozostała trzecia pozycja.

Następnego dnia do Paryża wjechałem więc, ciesząc się z trzeciego miejsca, które do dzisiaj jest najwyższym miejscem Polaka w Wielkiej Pętli i chyba ciężko będzie naszym młodszym kolegom przebić się wyżej. Rafał Majka wprawdzie wygrywał etapy i sięgnął po koszulkę najlepszego górala, a Michał Kwiatkowski też wygrał etap. Ale walka o podium w klasyfikacji generalnej to inna specyfika.


Czytaj więcej w kategorii kolarstwo


Zenon Jaskuła
Wielki Zenon Jaskuła, wynalazca taktyki „Udaję, że zostaję i tak nie muszę strzelać”. To opinia znawców zawodowego ścigania o naszym wybitnym kolarzu. Fot. twitter.com/globerismo

To trzy tygodnie stresu. Łatwiej wygrać etap, a potem jechać kilka dni spokojnie. Dlatego traktuję ten występ sprzed 30 lat jako jeden z moich największych sukcesów. Może nawet stawiam go trochę wyżej niż wicemistrzostwo olimpijskie i świata. Ciężko jest ukończyć Tour de France, a być na podium wyścigu, w którym startują najlepsi na świecie, to niesamowite osiągnięcie.

Medale w szufladce

Gdzie ma pan medale z tamtych lat?

Zenon JASKUŁA: – Zamknięte w szufladce. To był pewien etap życia, który został za nami, a życie toczy się dalej. Zsiadłem już z roweru. Mieszkam w Kurniku koło Poznania. Tam mam małe gospodarstwo, ranczo z konikami, pieskami, pszczółkami.

Bawię się w agroturystykę i działam też w nieruchomościach, a do kolarstwa ciągnie mnie… młodszy mój syn. Maximilian startował w 47. Tauron Kryterium Asów w kategorii junior, bo jest z rocznika 2005. Wcześniej trenował piłkę, tak jak starszy syn Valentin.

Przed rokiem przesiadł się na rower, więc dopiero się uczy ścigania. Dwa-trzy lata potrzebuje na obycie się z wyścigami i dopiero wtedy będziemy mogli powiedzieć, czy może iść moim śladem. Ja zawody kontrakt podpisywałem, mając 27 lat. „Maxiu” ma więc teraz czas na obycie z rowerem, ze ściganiem i z treningami.

Jak często spotkacie się z kolegami ze srebrnej drużyny z Seulu i Chambery?


Zobacz nasze pozostałe wywiady


Zenon JASKUŁA: – Oj, rzadko. Na Kryterium Asów przyjechałem bo „Maxiu” startował. Skorzystałem z zaproszenia Bogdana Szczygła i z przyjemnością spotkałem się z Markiem Leśniewskim i Andrzejem Sypytkowskim, bodaj po 5 latach. Dzwonimy czasem do siebie. Każdy żyje w innym rejonie Polski, ale przede wszystkim każdy z nas po tamtym etapie życia poszedł w swoją stronę.

W dodatku ja nie lubię wspominać. Im więcej wspomnień, tym bardziej widać, że… się starzejemy. O przyszłości polskiego kolarstwa też nie za bardzo da się opowiadać. Mimo to, skoro się już spotkaliśmy, to parę godzin przegadaliśmy, co świadczy faktycznie o tym, że młodość, której istotnym epizodem był czas odrabiania wojska w Gwardii Katowice, już dawno za nami.

Z tego śląskiego okresu też zostały miłe wspomnienia i kilka słów w pamięci: „Kaj pieronie idziesz” albo „halbka”. Mam też z tego okresu wielu znajomych, a przed oczami obraz Wyścigu Pokoju z 1985 roku. Te tłumy kibiców przy drogach, kiedy Leszek Piasecki wygrywał etapy w Bielsku-Białej i Częstochowie oraz zajął pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej, to była dla mnie wielka motywacja. Szkoda, że już takich wyścigów nie ma w naszym kraju.


Na zdjęciu: Mimo upływu lat Zenon Jaskuła wciąż czuje dużą się przyciągania do roweru.

Fot. Dorota Dusik


Pamiętajcie – jesteśmy dla Was w kioskach, marketach, na stacjach benzynowych, ale możecie też wykupić nas w formie elektronicznej. Szukajcie na www.ekiosk.pl i http://egazety.pl.