Zerwani ze stryczka

70 minut – tyle zabrało zabrzanom w niedzielę „wejście na obroty”- jak nazwał poczynania swej drużyny w końcówce meczu Marcin Brosz. Oczywiście można – trzeba! – chwalić Górnika za odwagę we wprowadzaniu do ligi młodzieży – i to rodzimej, a nie z importu. Przyszedł jednak ten moment – po niezłym, ale nieskutecznym meczu z Trencinem oraz „bolesnym”, choć zremisowanym spotkaniu z Wisłą Płock – by zauważyć, że sporo wody jeszcze w (nomen omen) Wiśle upłynie, nim zabrzanie zaczną regularnie grać na poziomie zbliżonym do ubiegłosezonowego.

Jakość utracona

Dziś oczywiście doświadczenie to rzecz numer jeden, której brakuje czwartej drużynie ubiegłego sezonu. Dlatego potyczki pucharowe – choć pewnie różnie oceniane, zwłaszcza przez kibiców wymagających zwycięstw od reprezentantów polskiej ligi na arenie międzynarodowej – są bezcennym kapitałem, zbieranym dziś przez zawodników mających jeszcze „naście” lat. Poza doświadczeniem wszakże, latem Górnik zanotował też znaczący ubytek jeszcze jednego istotnego dla obrazu jego gry elementu: jakości piłkarskiej.

Poniżej planu

Szkoleniowiec zabrzan akurat nie nazwał rzeczy po imieniu, bo… nie zwykł tego robić. Ale jego słowa dotyczące przyczyn kiepskiej postawy drużyny przez 70 minut są symptomatyczne. – Nie byliśmy w stanie narzucić takiego tempa gry, jakie byśmy chcieli. Nie mieliśmy takiej ilości odbiorów, jak zakładaliśmy, nie graliśmy „jeden na jeden” w bocznych sektorach tak, jak sobie planowaliśmy. No i stałe fragmenty nie przynosiły takich efektów, jak sobie wyobrażaliśmy – mówił na konferencji pomeczowej. Noż przecież właśnie to składowe tego, co – jednym słowem – nazwać można „jakością”.

Równać do „Kądziego”

Ta jakość – w przypadku drużynowym – oczywiście jest do wypracowania w żmudnym procesie treningowym. Natomiast trudno mówić o wypracowaniu „jakości indywidualnej”: albo się swoisty talent (inni nazwą to „darem od Boga”) ma, albo… nie. Można oczywiście poprawić w treningach umiejętności, można wypracować powtarzalność zagrań, ale na to potrzeba jeszcze więcej czasu. – To proces, który wymaga treningów; tymczasem my w tej chwili głównie regenerujemy się i gramy – przypomina Marcin Brosz.

Gołym okiem natomiast widać, że tych zajęć poprawiających jakość przydałoby się całkiem sporo. Adam Ryczkowski zdolnym piłkarzem zapewne jest, ale w niedzielę – ze stojącej piłki, czyli z rzutów rożnych i wolnych – zagrywał… dokładnie tam, gdzie nie było żadnego z jego kolegów. – Pamiętam początki pracy z „Kądzim” (z Damianem Kądziorem – dop. red.), z Rafałem (Kurzawą – dop. red.) – szkoleniowiec przywoływał nazwiska tych, których już w drużynie nie ma, a którzy stałe fragmenty gry egzekwowali „na nosek” partnerów. – Nie przyszło to z dnia na dzień. Dziś musimy bazować na dotychczasowych umiejętnościach zawodników. Ostatnio wykonywał stałe fragmenty Daniel Liszka, dziś „Ryczek”. Wyszło jak wyszło; wierzę jednak, że z każdym kolejnym meczem postępy będą widoczne – to jeszcze raz trener Brosz.

Radość dozowana oszczędnie

Na razie owych „postępów” wystarczyło na dwa punkty w dwóch meczach, przy czym remis z płocczanami to klasyczne szczęśliwe „zerwanie ze stryczka”. Po ekscytacji „najmłodszą jedenastką w historii ligi” (20,27) musi przyjść jednak pytanie: czy bez zastrzyku doświadczenia i jakości Górnik poradzi sobie i w następnych próbach? Póki co o ewentualnych uzupełnieniach/wzmocnieniach składu nie słychać. Co prawda znów zaczęto ostatnio powtarzać w kuluarach nazwisko „Bochniewicz” (bo jeszcze nowej przystani Udinese mu nie znalazło); co prawda zabrzanie całkowice nie stracili z oczu młodych chłopaków z Łazienkowskiej, Mirosława Praszelika i Mateusza Żyry, ale rychłych korekt kadry trudno się raczej spodziewać (zresztą tym dwóm ostatnim też przysługiwałby przywilej młodości, czyli prawo do błędu). A zatem – chyba chwilowo kibice Górnika pogodzić się muszą z tym, że w obecnym sezonie o radosne chwile może być dużo trudniej…