Zmierzch południowoamerykańskich bogów

Jest 30 czerwca 2002 roku. Na stadionie w Jokohamie, w finale azjatyckiego mundialu, reprezentacja Brazylii pokonuje pewnie i przekonująco Niemcy, 2:0. Ten turniej w całości należał do „Canarinhos”. Prowadzeni przez Luiza Felipe Scolariego Brazylijczycy wygrali wszystkie siedem spotkań. Strzelili aż 18, a stracili tylko 4 gole. Zaledwie jedną bramkę rywale – konkretnie Anglicy – wbili im w fazie pucharowej. Klasą dla siebie był Ronaldo, autor ośmiu trafień i król strzelców tamtego turniej. Wspaniale wspierał go Rivaldo, który zdobył pięć goli, a światu objawił się wówczas młody, 22-letni Ronaldinho.

To był zresztą zespół kompletny. Ze znakomitymi bocznymi wahadłowymi – Cafu i Roberto Carlosem, twardymi niczym skała środkowymi obrońcami – Roque Juniorem i Lucio, a także ludźmi od czarnej roboty, czyli Gilberto Silvą i Klebersonem. Nawet szerzej nieznany bramkarz Marcos stanął na wysokości zadania i 200-milionowy „Kraj kawy” cieszył się wówczas z piątego tytułu mistrza świata. Kto by wówczas pomyślał, że będzie to… ostatni po dziś dzień finał mundialu z udziałem Brazylii i ostatni tytuł mistrza świata dla Ameryki Południowej?

Cztery mundiale, jeden finał

Wygrana „Canarinhos” w Korei Południowej i Japonii spowodowała, że Ameryka Południowa, w odwiecznym pojedynku z Europą na ilość tytułów mistrza świata, objęła prowadzenie 9:8. Dziś wynik brzmi całkowicie odmiennie, bo to drużyny ze „Starego kontynentu” wygrały cztery kolejne mundiale i jest 12:9 dla nich. Żaden z kontynentów nigdy wcześniej nie zanotował takiej serii. Mało tego. W przeszłości drużyny z tego samego kontynentu wygrywały co najwyżej dwa razy z rzędu i taki przypadek miał miejsce dwukrotnie. W 1938 roku Włosi obronili tytuł zdobyty cztery lata wcześniej, a w 1962 takiej samej sztuki dokonała Brazylia. W pozostałych przypadkach kontynenty wygrywały mundiale na przemian, a bardzo ważne, szczególnie w latach wcześniejszych, było miejsce rozgrywania turnieju. Przypomnijmy, że tylko raz zespół z Ameryki Południowej wygrał mundial w Europie.

W 1958 roku udało się to „Canarinhos”, którzy triumfowali w Szwecji. Europa, aby wygrać w Ameryce Południowej, musiała poczekać do 2014 roku, kiedy Niemcy okazali się najlepsi w Brazylii. Wcześniej jednak Hiszpanii udało się wygrać w Afryce, a w dwóch turniejach europejskich – w 2006 i 2018 roku – drużyny z Ameryki Południowej nie zdołały dotrzeć nawet do półfinałów. Poza pierwszą, tą z 2002 roku, wszystkie kolejne edycje mistrzostw świata w XXI wieku są dla Ameryki Południowej zwyczajnie nieudane. Tylko raz, Argentynie w 2014 roku, udało się dotrzeć do finału. Brazylia, na turnieju u siebie, zagrała w półfinale, ale doznała największej kompromitacji w dziejach. W RPA honoru Latynosów starał się bronić Urugwaj, który dzielnie walczył o trzecie miejsce. Czy zatem można mówić o jakichkolwiek sukcesach? Nie, bo jak na kontynent, który żyje, oddycha i… modli się futbolem, to zdecydowanie zbyt mało.

„Rurociąg” do Europy

Gdzie leżą przyczyny takiego odwrotu Ameryki Południowej? Geneza wolty, która wydaje się – przynajmniej dla pasjonatów futbolu – zupełnie niezrozumiała, bo przecież nie stało się tak, że nagle po drugiej stronie Atlantyku przestali się rodzić fenomenalni piłkarze? Spróbujemy poszukać odpowiedzi na to pytanie, choć zdajemy sobie sprawę doskonale i jednocześnie ostrzegamy czytelnika, że jest ona wielokrotnie złożona. Tak samo zresztą, jak cały kontynent. Ziemia pokryta kontrastami i sprzecznościami, gdzie nic nie jest jednoznaczne. – To wspaniałe – odkryć Amerykę, ale o ileż łatwiej jest przepłynąć obok – pisał [Mark Twain] i choć amerykański pisarz miał pewnie na myśli Amerykę Północną, bo urodził się na Florydzie, to jego słowa doskonale oddają istotę problemu.

Wybitny artysta wielu talentów, Pier Paolo Pasolini, mawiał z kolei, że Europejczycy piłkę kopią, a Latynosi ją pieszczą. Że futbol południowoamerykański jest rodzajem natchnionej poezji. Im więcej lat minęło od tych słów, tym coraz częściej odnosi się wrażenie, że to, o czym mówił włoski pisarz, malarz i reżyser zaciera się coraz bardziej. Że dziś coraz mniej jest artyzmu i magii, na co kolosalny wpływ ma komercjalizacja i pieniądz rządzący światem.

To pierwszy z elementów, który niewątpliwie osłabił siłę południowoamerykańskiego futbolu reprezentacyjnego i klubowego. A konkretnie osłabił ją „rurociąg”, przez który najzdolniejsi piłkarze zza Atlantyku są zasysani przez europejskie kluby. Drenaż ten postępuje od dziesiątek lat, ale w ostatnim 20-leciu osiągnął rozmiary wcześniej niespotykane. Jeszcze pod koniec lat 90. poprzedniego stulecia wielu świetnych południowoamerykańskich piłkarzy grało u siebie na kontynencie. Teraz została ich garstka.

Menotti to przewidział

To powoduje, że przyjeżdżających na „Stary kontynent” piłkarzy łatwiej rozgryźć, nauczyć grać po europejsku, a później pokonać na polu reprezentacyjnym. Kiedy w 1986 roku Argentyna zdobyła mistrzostwo świata w 22-osobowej kadrze znajdowało się tylko 6 piłkarzy europejskich klubów. Wprawdzie był to trzon tamtej drużyny, czyli Diego Maradona, Jorge Valdano czy Jorge Burruchaga, ale np. o 24-letni obrońcy River Plate, Oscarze Ruggerim, przed mundialem słyszało niewielu, a to w znacznej mierze dzięki niemu Argentyńczycy do finału stracili tylko trzy gole.

Jeszcze w 2002 roku, w mistrzowskim składzie Brazylijczyków, znalazło się aż 13 zawodników ligi rodzimej, a wspomniany Ronaldinho opuścił ojczyznę raptem rok wcześniej. Jak było w 2018 roku na mundialu w Rosji? Brazylia miała w swoich szeregach trzech, a Argentyna czterech graczy ze swoich lig. W obu drużynach piłkarze ci odgrywali role zupełnie marginalne, albo po prostu… złe. Dowód? Bramkarz „Albicelestes”, Franco Armani z River Plate, puścił cztery gole w meczu 1/8 finału przeciwko Francji, a w reprezentacji debiutował… kilka dni wcześniej w meczu z Nigerią.

Z przytoczonymi przykładami ciekawe kontrastuje zjawisko sprzed 40 lat. Kilkanaście miesięcy przed mundialem w Argentynie 1978 selekcjoner reprezentacji gospodarzy, Cesar Luis Menotti, wymusił na krajowej federacji, aby ta wprowadziła zakaz transferów wyselekcjonowanej grupy piłkarzy poza granicę kraju! Dziś coś podobnego byłoby nie do pomyślenia, ale „El Flaco”, czyli „Chudy”, o którym jeszcze w tym tekście napiszemy, doskonale wiedział, co robi. Argentyna została mistrzem świata.

Wyjątkiem, potwierdzającym regułę, był Mario Kempes, król strzelców tamtego turnieju, który jako jedyny grał poza Argentyną, w hiszpańskiej Valencii. A Alberto Tarantini, który nie chciał podpisać nowego kontraktu z Boca Juniors, bo miał ofertę z Anglii, do Birmingham pojechał dopiero po turnieju. Na mundialu jednak zagrał, jako piłkarz bez przynależności klubowej, i był jednym z ważniejszych ogniw układanki Menottiego.

Messi nie jest „pibe”

Nikt nie może odebrać wielkości Lionelowi Messiemu. To jeden z dwóch najlepszych piłkarzy naszych czasów. Właściciel kilku złotych piłek, butów, ponad 30 trofeów klubowych i niezliczonej ilości rozmaitych wyróżnień. Z seniorską reprezentacją Argentyny jest jednak tylko wicemistrzem. Świata i trzykrotnym Ameryki Południowej. Dla jego rodaków to za mało, a kibice zarzucają mu niemal od zawsze, że jego serce mocniej bije dla Barcelony, aniżeli dla ojczyzny.

Kiedy gra dla reprezentacji – najnowsze doniesienia mówią o tym, że znów do niej powróci – daje z siebie wszystko, jednak fani nie zawsze potrafią to docenić. Dlaczego? Bo nie jest typowym… „pibe”. W wolnym tłumaczeniu z języka hiszpańskiego słowo to oznacza dziecko. 90 lat temu legendarny argentyński dziennikarz o pseudonimie Borocoto, równie legendarnego – zamkniętego w zeszłym roku – magazynu „El Grafico” przedstawił wizję „pibe” w kontekście wzorca przyszłej argentyńskiej gwiazdy futbolu. To urwis w dziurawych butach, o zmierzwionych włosach i bezczelnym uśmiechu zębów stępionych od jedzenia czerstwego chleba…

Takim kimś był, bez kwestii, Diego Maradona, a takim kimś nie jest Messi. Argentyńczycy uparcie jednak brną, że kogoś takiego potrzebują. Lidera reprezentacji, który jest wszystkim tym, co argentyńskie. Gwiazdor Barcelony w każdej innej reprezentacji byłby traktowany w kategoriach świętości. Dla kibiców „Albicelestes” jest jednak kimś, kto musi.

Gra w drużynie narodowej pod nieustanną, trudną do wyobrażenia presją i to nigdy się nie zmieni. Naród jest bowiem przekonany o własnej wyjątkowości. O tym, że nie ma drugiej tak piłkarskiej nacji na całym świecie. Istotnie nikt nie wpłynął na historię futbolu, w sensie ideologicznym, tak bardzo, jak Argentyna, ale czy nadmierna alienacja od wszystkiego, co inne i czyjeś jest w dzisiejszych czasach wskazana?

Syndrom jednego meczu

W Brazylii presja wywierana na piłkarską reprezentacją wcale nie jest mniejsza, aniżeli w Argentynie. Z natury jednak w „Kraju kawy” żyje się nieco bardziej swobodnie. Bardziej w rytmie wesołej samby, aniżeli pięknego, lecz często smutnego lub zbyt emocjonalnego tanga. Gdzie zatem leży jeden z problemów reprezentacji „Canarinhos”, która od czterech mundiali nie potrafi dotrzeć do finału MŚ?

Warto wrócić do lat 70 i 80 poprzedniego stulecia, kiedy Brazylijczyków zabrakło w pięciu kolejnych finałach (od 1974 do 1990 roku), chociaż wydawało się, że coś podobnego – przynajmniej w drugiej z wymienionych dekad – jest absolutnie niemożliwe. Do dziś bowiem uważa się, że „Canarinhos” z Socratesem, Zico, Falcao, Josimarem, Ederem, czy Carecą, to obok legendarnej węgierskiej „złotej jedenastki” z 1954 roku najlepszy zespół, który nigdy nie został mistrzem świata. Decydował o tym syndrom jednego słabszego meczu, a właściwie momentu w nim, który seryjnie zaprzepaszczał wszystko.

Tak było chociażby w 1982 roku, kiedy „Canarinhos” załatwili hat trickiem Paolo Rossi – w meczu o półfinał hiszpańskiego mundialu – napastnik reprezentacji Włoch, za którą po fazie grupowej nikt nie dawał złamanego grosza. Brazylia prowadziła 1:0, doprowadziła do remisu 2:2, który też dawał jej awans, ale przegrała 2:3. Cztery lata później, na mundialu w Meksyku, doszło do legendarnej porażki po rzutach karnych z Francją.

Podczas ostatnich czterech turniejów mistrzostw świata demony wróciły. W 2006 roku, we frankfurckim ćwierćfinale, mecz życia przeciw Brazylii zagrał Zinedine Zidane i po fenomenalnym meczu w półfinale znaleźli się „Trójkolorowi”. Cztery lata później „Canarinhos” prowadzili do przerwy, grając pięknie, z Holandią, ale druga połowa należała do „Pomarańczowych”.

O koszmarze z 2014 roku już pisaliśmy, ale kilka miesięcy temu wydawało się, że to wszystko da się naprawić. Że piekielnie mocny w każdej formacji zespół, grający pragmatycznie pod wodzą charyzmatycznego, ale wyważonego Tite, w końcu przełamie złą passę. Nie przełamał. Dziwna, kilkunastominutowa zapaść w pierwszej połowie meczu z Belgią spowodowała, że Brazylia pożegnała Rosję z poczuciem olbrzymiego niedosytu.

Trener jest potrzebny

Tite pozostał jednak na stanowisku selekcjonera, co uznano za dobrą decyzję, chociaż mundial bez trofeum jest dla Brazylii przegrany. To jednak niezwykła szkoleniowa postać, jakich w Ameryce Południowej dziesiątki, a nawet setki. Kompletną bzdurą jest bowiem stwierdzenie, że Brazylia czy Argentyna nie potrzebują trenera. Potrzebują, i to jeszcze jak. Vicente Feola, w 1958 roku, poprowadził „Canarinhos” do pierwszego tytułu mistrza świata. Jego sylwetka nie miała nic wspólnego ze sportem, a podczas treningów przysypiał. Cierpiał też na problemy kardiologiczne, ale to on zrewolucjonizował taktykę, bo był pierwszym szkoleniowcem w skali globalnej, który zaczął grać czwórką obrońców.

Inny z Brazylijczyków, Mario Lobo Zagallo, był mistrzem świata jako piłkarz i jako trener. Carlos Alberto Pareira również doprowadził reprezentację do tytułu, a ponadto pracował na mistrzostwach świata… sześć razy, z pięcioma różnymi drużynami. Tite jest szkoleniowcem, który ma zadatki na to, aby nawiązać do sukcesów wielkich poprzedników. Ale na razie to tylko zadatki…

Tymczasem w Argentynie kogoś, kto chociaż trochę przypominałby wspomnianego Cesara Luisa Menottiego czy Carlosa Bilardo zwyczajnie nie ma. W XXI wieku z reprezentacją pracowało aż 10 selekcjonerów i żaden z nich sobie nie poradził. Największy sukces osiągnął ten, po którym – paradoksalnie – najmniej się tego spodziewano, a więc zupełnie pozbawiony wyrazu Alejandro Sabella. Pod jego wodzą Argentyna zagrała w finale brazylijskiego mundialu. W ostatnich latach „Albicelestes” prowadzili znacznie bardziej utytułowani szkoleniowcy, ale o ich bezradności najlepiej świadczy przykład Jorge Sampaolego, który podczas jednego z meczów na mundialu w Rosji… pytał się Lionela Messiego, kogo ma wprowadzić na plac gry.

Piękno albo „antyfutbol”

Nazwiskami Menottiego i Bilardo określa się dwie sprzeczne ze sobą, ale jednocześnie doskonałe – bo przyniosły tytuły mistrzów świata – piłkarskie ideologie. Pierwsza zakłada powrót do korzeni, czyli najpiękniejszych, jeszcze przedwojennych czasów argentyńskiego futbolu, w których dominowały polot, fantazja, umiejętności techniczne i czyste piękno. Wówczas kibice nie zwracali uwagi na wyniki, ale na to, która drużyna gra… ładniej.

„Menottyzm” przyniósł efekty w 1978 roku. Często i niesprawiedliwie próbuje się dowieść – brylują w tym przede wszystkim pokonani w finale przez Argentynę, Holendrzy – że „Albicelestes” wygrali mundial u siebie dzięki serii nieczystych zagrywek i pozaboiskowych decyzji. Jak choćby tą o zmianie sędziego meczu finałowego, który prowadzić miał Abraham Klein z Izraela, najlepszy wówczas sędzia świata. Jak wiadomo Argentyna w trakcie II wojny światowej stanęła po stronie nazistów, a Holandia, choć jest w tym zbyt dużo przesady, pomagała Żydom. Ostatecznie finał sędziował arbiter z Włoch, Sergio Gonella. Tak, czy inaczej Argentyńczycy zdobyli mistrzostwo świata dzięki świetnej grze w ofensywie, o czym zresztą sami się przekonaliśmy.

„Bilardyzm” zakładał zupełnie coś innego. Mianowicie „antyfutbol”, a jego twórca w trakcie piłkarskiej kariery, przede wszystkim kiedy grał dla Estudiantes La Plata, był specjalistą od najbardziej ordynarnych i chamskich zachowań. Bez przerwy prowokował przeciwników. Pewien młody bramkarz Racingu Avellaneda był bardzo uzależniony od matki, a kiedy w końcu się ożenił jego matka zmarła pół roku później. Podczas meczu Bilardo podszedł do rywala i powiedział. – Moje gratulacje, słyszałem, że w końcu zabiłeś matkę.

Ci, którzy się boją

Taki był „El Narigon” i tak prezentował się prowadzony przez niego zespół, który w 1986 roku zdobył mistrzostwo świata. Argentyna za czasów „Nochala” grała najbardziej szkaradny futbol w swojej historii. Zresztą siedmioletni okres pracy Bilardo zakończył z kiepskim bilansem 28 zwycięstw w 81 meczach, ale drużyna wygrywała prawie wszystkie spotkania najważniejsze. Przegrała finał mundialu w 1990, który doczekał się miana – co oczywiste – najbrzydszego decydującego starcia w historii mistrzostw świata. Dwóch Argentyńczyków, Pedro Monzon i Gustavo Dezotti, wyleciało z boiska. „Albicelestes” nie obronili tytułu, ale tylko dzięki makiawelistycznemu podejściu Bilardo, czyli takim, że cel uświęca środki, doczłapała się do finału.

Lionel Messi często w barwach reprezentacji Argentyny był bezradny. Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Czy dziś wśród argentyńskich szkoleniowców brakuje wybitnych jednostek? Na pewno nie. Przecież Diego Simeone, trener Atletico Madryt, to fantastyczny fachowiec, który z zespołu przeciętnego zbudował drużynę skłonną wygrywać najważniejsze trofea. W Tottenhamie wspaniale radzi sobie Mauricio Pochettino, którego chcą najlepsze kluby na świecie, z Manchesterem United i Realem Madryt na czele. Ciągle ostatniego słowa nie powiedział Marcelo Bielsa. Pracujący aktualnie w Leeds United wybitny teoretyk futbolu w przeszłości był już selekcjonerem reprezentacji, ale nie odniósł z nią sukcesu i ma coś do udowodnienia.

Mówi się, że „El Loco” wsiadłby w pierwszy samolot, gdyby tylko otrzymał propozycję ponownego prowadzenia „Albicelestes”. Sęk jednak w tym, że dla federacji i kibiców jest którymś tam wyborem. Argentyna marzy bowiem o Simeone, albo o Pochettino. Ci jednak zupełnie do posady się nie garną, a media tłumaczą to tylko na jedną modłę. Boją się presji. A Argentyna nie umie wygrywać, bo nie ma trenera.

 

Jedna z trzech dróg

W dwóch najpotężniejszych południowoamerykańskich reprezentacjach problemów jest bez liku, a europejskich kibiców może nieco przerażać ich złożoność i wielowarstwowość. Kibice, po prostu, nie potrafią się pogodzić z tym, że mistrzostwa świata stały się własnością Europy.

Na „Starym kontynencie” wszystko wydaje się prostsze. Świętuje się sukcesy i przeżywa porażki. W Ameryce Południowej natomiast triumfy się czci, a przegrane stanowią najczarniejszą katastrofę, porównywalną jedynie ze śmiercią. Dlatego też kiedy się nie wiedzie, Latynosi starają się doszukać przyczyn. Kopią niezwykle głęboko, czasami pewnie zbyt głęboko, ale trudno im odmówić prawa do tego. W Ameryce Południowej, wspaniałej, ale do dziś niestabilnej pod wieloma względami pod względem ekonomiczno-gospodarczym istnieją w zasadzie tylko trzy drogi, aby żyć dostatnio i uczciwie. Wojsko, kościół i piłka nożna, którą często w Europie nazywamy religią.

Ale to określenie zbyt proste i nie do końca oddaje skalę zjawiska. W Argentynie i Brazylii, na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat, z przyczyn związanych bezpośrednio z futbolem zginęło kilka tysięcy ludzi. To ofiary nie tylko kibicowskich zadym, ale też samobójstw, czy zawałów. Giną ludzie przesyceni futbolem do cna, więc trudno jest polemizować z potęgą tej piłkarskiej duszy. Dla nas jednak piłka nożna, to wciąż – w znacznej mierze – weekendowa rozrywka…

Południowoamerykańskie zespoły na czterech ostatnich mundialach

2006

Ćwierćfinał
Brazylia, Argentyna
1/8 finału
Ekwador

Faza grupowa
Paragwaj

2010

Półfinał
Urugwaj
Ćwierćfinał
Brazylia, Argentyna, Paragwaj

1/8 finału
Chile

2014

Finał
Argentyna
Półfinał
Brazylia
Ćwierćfinał
Kolumbia
1/8 finału
Chile, Urugwaj

2018

Ćwierćfinał
Brazylia, Urugwaj
1/8 finału
Argentyna, Kolumbia

Faza grupowa
Peru

 

Na zdjęciu: Rozpacz Brazylijczyków, to nieodłączny obrazek czterech ostatnich mundiali.