Żużel. Mistrz jednych zawodów?

Jerzy Szczakiel jako pierwszy Polak w historii sięgnął po tytuł Indywidualnego Mistrza Świata. Nigdy później nie nawiązał do swojego największego sukcesu.


2 września 1973 roku został na długo zapamiętany przez kibiców żużla. Na Stadionie Śląskim rozgrywano finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na żużlu. Dopiero drugi raz w historii ta impreza była rozgrywana w Polsce. Wcześniej, w 1970 roku zaszczytu organizacji tego wydarzenia dostąpił Stadion Olimpijski.

We Wrocławiu triumfował Ivan Mauger, było to wówczas jego trzecie złoto. Nowozelandczyk był również faworytem chorzowskiego finału.

Szczakiel nie był faworytem

Stawka była niezwykle wyrównana. W niej znalazło się sześciu Polaków – Andrzej Wyglenda, Edward Jancarz, Jan Mucha, Paweł Waloszek, Zenon Plech i Szczakiel. Kibice na Stadionie Śląskim mieli swojego faworyta. Był nim Plech, który niecały miesiąc wcześniej cieszył się z zwycięstwa w „Złotym Kasku”.

– Najciekawsze jest to, że wówczas nie spodziewano się sukcesu Szczakiela, faworytem polskich fanów był Plech, który w tamtym turnieju zdobył brąz – mówi Mateusz Dziopa, dziennikarz Canal + Sport.

Fani wierzyli również w Jancarza i Muchę, którzy mieli za sobą udany sezon, jednak skończyli na odpowiednio 11 i 9 miejscu. Po 20 rozegranych startach Szczakiel i broniący mistrzostwa Mauger mieli na swoich kontach po 13 punktów. O ostatecznym rozstrzygnięciu miał zadecydować dodatkowy bieg.

Finały miały swoją magię

W latach 70. finał IMŚ miał zupełnie inną formułę, niż obecnie. Wówczas rozgrywano serię turniejów eliminacyjnych, z których wyłaniano najlepszych zawodników, a gospodarze finał mogli wystawić swoich reprezentantów poza kolejnością. Zwykle było ich 16. Finał, w zależności od roku był jedno lub dwudniowy. Wtedy też najlepszy zawodnik sięgał po triumf.

W latach 90. zdecydowano, by zmienić te zasady na bardziej sprawiedliwe. Powstał cykl Grand Prix, a jednodniowe finały stały się już przeszłością. Mimo, że miał on swój klimat, tak trudno wyobrazić sobie, by obecnie wrócono do takiej formy rozstrzygania rywalizacji o tytuł Mistrza Świata.

– Jednodniowe finały to też już raczej przeszłość, zbyt duża szansa na przypadkowych mistrzów. Wyobrażasz sobie Kildemanda albo Jepsena Jensena w roli mistrza świata? Ja nie za bardzo, a przecież Ci goście potrafili wygrywać pojedyncze zawody. Prędzej przełknęlibyśmy Chrisa Harrisa, ale to bardziej z sympatii do „Bombera” niż z uznania klasy sportowej – mówi Dziopa. Jednodniowe finały były jednak korzystne dla takich zawodników, jak Szczakiel.

Wielki spokój mistrza

Przed decydującym biegiem emocje sięgały zenitu. Na Stadionie Śląskim było wówczas około 110 tysięcy osób, więc doping dla Szczakiela był ogromny, jednak równie wielka była też presja. Zawodnik był jednak niezwykle spokojny.

Szczakiel cieszył się już z wicemistrzostwa, co było jego największym osiągnięciem indywidualnym. Pozwolił Maugerowi jako pierwszemu wylosować tor, z którego będzie startował w finale. Los przydzielił Nowozelandczykowi pierwsze pole. Szczakielowi pozostał tor trzeci.

Start wygrał Polak i na pierwszym okrążeniu prowadził, jednak Mauger nie dawał za wygraną starając się wyprzedzić rywala po zewnętrznej. Na drugim dystans między rywalami zmniejszył się na tyle, że faworyzowany Nowozelandczyk próbował zaatakować ścinając do wewnętrznej toru i szukał luki, by wyjechać przed Szczakielem.

Na nieszczęście dla Maugera Polak nie ustąpił. Nowozelandczyk musnął swoim przednim kołem o tylną gumę motoru Szczakiela, przez co stracił równowagę i z impetem uderzył o tor. Bieg nie został przerwany, a Polak dojechał ostatnie dwa okrążenia do mety i został Mistrzem Świata.

Media były na nie

Nikt nie spodziewał się tego triumfu. Nawet relacjonujący tamte zawody Jan Ciszewski. Jedna z legend głosi, że legendarny komentator kochający hazard postawił duże pieniądze na zwycięstwo Plecha. Możliwe, że właśnie przez to, gdy doszło do transmitowanego w telewizji publicznej spotkania z zawodnikami Ciszewski dopiero na samym końcu porozmawiał z Mistrzem Świata.

Jednak media jeszcze przed finałem nie były nastawione pozytywnie do Szczakiela. Zawodnik długo nie był pewny startu. Rywalizacja o ostatnie miejsce rozegrała się między nim, Henrykiem Żyto i Andrzejem Wyglendą. Ostatecznie to Szczakiel je zajął.

Wyglenda musiał zadowolić się pozycją rezerwowego. Jednak gazety konsekwentnie pomijały go w swoich prognozach. Dziennikarze wskazywali, że Szczakiel nie był w stanie przygotować się do tak ważnego startu przez naukę do matury, a także twierdzili, że zawodnik jest załamany śmiercią matki. 2 września 1973 roku udowodnił, że media się myliły.

Kolejne zaskoczenie

Dla Szczakiela było to kolejne spore zaskoczenie w karierze. Dwa lata wcześnie też nikt nie stawiał, że wychowanek Kolejarza Opole zdobędzie medal na rozgrywanych w Rybniku Mistrzostwach Świata Par. Nikt nie spodziewał się, że Szczakiel w ogóle pojawi się na torze. Pewniakami wydawali się Wyglenda i Antoni Woryna.

Obaj doskonale znali rybnicki owal – byli przez wiele lat zawodnikami ROW-u Rybnik. Mimo to trener Rościsław Sołowicki zdecydował, że w parze z Wyglendą wystartuje Szczakiel. I był to strzał w 10. Udało im się pokonać faworyzowanych Maugera i Barrego Griggsa. Choć Szczakiel z Wyglendą sięgneli po złoto, tak nie można powiedzieć, że był to sygnał, że obaj zrobią oszałamiającą karierę.

– Trzeba wziąć pod uwagę to gdzie rozgrywano mistrzostwa. Tor w Rybniku był przewagą Polaków. Briggs i Mauger byli faworytami, sprzętowo byli w innej lidze, ale ściany zawsze pomagają gospodarzom. Nie umniejszając umiejętności naszych mistrzów oczywiście. Nie można też mówić o tym że nie mieli zdolności. Szczakiel i Wyglenda byli znakomici – mówi Dziopa.

Jawa Libora przyniosła szczęście

Wspomniany przez dziennikarza Canal + Sport sprzęt odegrał znaczącą rolę w 1973 roku. Szczakiel do zawodów przygotowywał się niezwykle starannie. Szczególnie, jeżeli chodzi o sprzęt. Był wręcz pedantem, jeżeli chodzi o przygotowanie motocykli do zawodów. Jeszcze w trakcie trwania turnieju o Złoty Kask Szczakiel miał problemu z dwoma swoimi motorami.

Na żadnym z nich nie wystartował we wrześniowym finale. W nim wystąpił na jawie Konrada Libory. Motocykl mu nie pasował. Po jednym z treningów w maju 1973 roku zaproponował Szczakielowi wymianę – Libora weźmie jeden z motorów późniejszego mistrza, a on odda mu swoją jawę. Wymiana przynosiła wiele korzyści. Szczakiel idealnie spasował się z nowym sprzętem i to właśnie na nim sięgnął po mistrzowski tytuł.

Kontuzja, która zniszczyła karierę

Szczakiel, mimo tytułu najlepszego zawodnika globu nie był w stanie przekuć sukcesu na arenie międzynarodowej na triumfy na własnym terenie. Poza Indywidualnym Wicemistrzostwem Polski i brązowym medalem z Kolejarzem Opole próżno szukać innych sukcesów.

– W Polsce jeździli wtedy świetni zawodnicy. Jancarz, Dobrucki, Żyto, Podlecki, Waloszek, Pogorzelski, Jarmuła, Woryna. Same wielkie nazwiska, wyrównana stawka, naprawdę było z kim przegrywać – dodaje Dziopa. Trzeba też pamiętać, że Szczakiel dość szybko po swoim największym sukcesie zakończył karierę. W 1977 roku złamał nogę podczas zawodów na stadionie przy Olsztyńskiej w Częstochowie. Później doszły do tego problemy z plecami i ostatecznie w 1979 roku musiał odpuścić.

– Nigdy nie dowiemy się, czy Szczakiel zdobyłby więcej medali w Polsce, a szkoda. Jego przyjaciel, Rudolf, wspominał mi po śmierci mistrza, że Szczakiel był zawsze bardzo pracowity. Więcej robił niż mówił, więc kto wie mówi dziennikarz Canal + Sport.

Po zawodniczej karierze próbował jeszcze szczęścia jako trener, jednak nie osiągnął żadnych sukcesów. Podobnie było w polityce. Choć końcówka życia Szczakiela nie należała do najprzyjemniejszych, tak trzeba mu oddać, że gdyby nie jego sukces w Chorzowie, to prawdopodobnie nie byłoby tak wielkiej mody na żużel, a na sukcesu musielibyśmy poczekać wiele długich lat.


Na zdjęciu: Jerzy Szczakiel w 1973 roku sensacyjnie sięgnął po tytuł najlepszego żużlowca świata. Po tym sukcesie jego kariera nie potoczyła się jednak po jego myśli

Fot. Marcin Karczewski/PressFocus