Mirosław Orczyk. Człowiek od straceńczej misji

Jak to się stało, że trafił pan ze Śląska na drugi koniec Polski?

Mirosław ORCZYK: – Gdański zespół od początku rozgrywek grał słabo, nie wygrał żadnego meczu i działacze postanowili coś zmienić. Najpierw wzmocnili kadrę, ale to nie pomogło. Przegrana z Widzewem Łódź przelała czarę goryczy. Zwolnili trenera, a że mnie w Trójmieście znają (Orczyk na początku swojej kariery trenerskiej pracował w klubie w Gdyni – przyp. red.) działacze zadzwonili i przystałem na ich propozycję.

Długo się pan zastanawiał?

Mirosław ORCZYK: – Prezes AZS UG był konkretny i przekonujący, więc decyzja była szybka. Podjąłem ją w godzinę. Oczywiście, lekko przesadzam. Pracuję bowiem też na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach i uczelnia musiała się zgodzić na moje dodatkowe obowiązki. Gdy dostałem zielone światło, podpisaliśmy kontrakt.

W AZS-ie grają dwie moje byłe podopieczne. Z Pauliną Kuras robiliśmy z Zagłębiem Sosnowiec awans do ekstraklasy, a potem występowała w nim Olena Samburska. Ich obecność w drużynie też miała wpływ na moje przyjście do Gdańska.

Zadanie, które pan otrzymał, utrzymania AZS UG w ekstraklasie jest w ogóle do wykonania? Gdy przejmował pan drużynę ta nie wygrała meczu, zajmowała ostatnie miejsce w tabeli ze stratą trzech punktów do AZS Enea Poznań. Wygląda to na misję samobójczą?

Mirosław ORCZYK: – Nie miałem nic do stracenia, albo wóz, albo przewóz. Zdaję sobie sprawę, że to jest straceńcza misja, ale chciałem wrócić do trenowania i trzeba było podjąć to ryzyko. Nie żałuję. Zobaczymy jak się skończą rozgrywki. Promyk nadziei na utrzymanie jest i trzeba go wykorzystać. Ten zespół po przyjściu Rosjanek Anny Pachuriny i Olgi Frolkiny oraz Amerykanki Tierry La She Ruffin-Pratt jest inny, zdecydowanie silniejszy niż na początku rozgrywek.

W Gdańsku zaimponowało mi podejście działaczy i dziewczyn. Nikt nie zwiesił głowy, tylko chcą walczyć o utrzymanie. Dominowała militarna terminologia i do niej się dostosowałem. Na pierwszych zajęciach powiedziałem dziewczynom, że do końca fazy zasadniczej zostało osiem meczów, czyli 8 bitew. Musimy założyć hełmy, wziąć broń i ruszyć do boju.

Łączenie pracy trenera AZS UG z pracą dydaktyczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach to chyba logistyczny koszmar?

Mirosław ORCZYK: – Mam wszystko opanowane. Zajęcia w Katowicach prowadzę w poniedziałek i wtorek. Po nich od razu wsiadam w pociąg i wieczorem jestem na treningu w Gdańsku. Z Trójmiasta, w zależności kiedy gramy, wracam w sobotę lub niedzielę Flixbusem. Rano jestem na Śląsku. Jest to męczące, ale można wytrzymać.

Zostanie pan w Gdańsku po zakończeniu rozgrywek?

Mirosław ORCZYK: – Nie wiem. Kontrakt podpisałem do końca sezonu. Zobaczymy co życie przyniesie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz. Kiedyś mieliśmy w Sosnowcu budować koszykarską potęgę, a ktoś w pięć minut przekreślił wszystkie plany.

Brakowało panu emocji związanych z siedzeniem na ławce trenerskiej?

Mirosław ORCZYK: – Oczywiście. Ale to, że nie pracowałem w żadnym klubie, nie oznaczało, że wypadłem z obiegu. Cały czas byłem na bieżąco. Byłem na mistrzostwach Europy kobiet w Belgradzie, gdzie m.in. wziąłem udział w konferencji FIBA, na której wykładali szkoleniowcy z NBA, czy na finale męskiej Euroligi w Berlinie. Po odejściu z Zagłębia Sosnowiec wiedziałem, że o nową pracę będzie trudno. Rynek jest bowiem mocno ograniczony. W ekstraklasie stanowiska są obsadzone, a I liga jest…, jaka jest. Gdyby odjąć rezerwy ekstraklasowych ekip i SMS z Łomianek to niewiele pozostaje. Były zapytania, ale konkretnych ofert nie otrzymałem. Dopiero szefie AZS UG sobie o mnie przypomnieli.

Do Energa Basket Ligi Kobiet wrócił pan po dwóch latach. W tym czasie liga mocno się zmieniła?

Mirosław ORCZYK: – Jest inna. Obecnie są w niej mniejsze pieniądze, co wcale nie oznacza, że jest gorzej. Brakuje wprawdzie wielkich gwiazd z WNBA, które występowały w Wiśle Can-Pack Kraków czy CCC Polkowice. Wtedy te drużyny dominowały, a w bieżącym sezonie mają na swoim koncie już sporo porażek. Dawniej były nawet takie sezony, w których nasz kraj miał aż trzech reprezentantów w Eurolidze. Teraz jest tylko Arka Gdynia, która nie radzi sobie w niej zbyt dobrze.

Z drugiej strony liga jest zdecydowanie bardziej wyrównana i przez to dużo ciekawsza. Mamy siedem w miarę równych zespołów. Poza zasięgiem wydaje się tylko Arka Gdynia, która dysponuje najszerszym i najrówniejszym składem. Ale kto jeszcze będzie walczył o medale, trudno powiedzieć. Mocne są Artego Bydgoszcz, CCC Polkowice i ekipa z Gorzowa Wlkp. Bardzo fajnie gra Pszczółka Lublin, którą stać na niespodziankę. Ślęza Wrocław też z pewnością nie powiedziała ostatniego słowa. Walka o medale zapowiada się pasjonująco.

Podoba się panu przepis o zniesieniu limitu Polek przebywających na parkiecie?

Mirosław ORCZYK: – To nie był dobry pomysł, tak samo jak ograniczenie z trzech do dwóch Amerykanek. One nadawały koloryt naszej lidze, ludzie na nie przychodzili. Płacimy Europejkom, szkolimy je, a nasze młode zawodniczki siedzą na ławkach. Potem te Europejki nas ogrywają na arenie międzynarodowej. Zgadzam się, że dwie Polki na parkiecie, jak stanowił poprzedni przepis, to za dużo, bo nie ma w naszym kraju takiej ilości dobrych zawodniczek, ale jedną trzeba było zostawić.

Obserwując ostatni EuroBasket, Europa daleko nam uciekła?

Mirosław ORCZYK: – Niestety daleko. I co gorsza nie wyciągamy wniosków. Od wielu lat mówi się o szkoleniu młodzieży, a nic z tego nie wychodzi. Nie musimy przecież niczego nowego wymyślać. Wszyscy wiedzą, że w Hiszpanii szkolą świetne obwodowe, a we Francji środkowe. Czy to taka filozofia, by z tych szkół wyciągnąć to co najlepsze, połączyć i przenieść na nasz grunt? Przecież to żadna tajemna wiedza. Kiedyś był problem z dotarciem do źródła, ale teraz świat jest otwarty. Są kursokonferencje, staże dla trenerów, itd. Po co odkrywać coś, co jest już dawno odkryte?

Może ostatni sukces naszej męskiej drużyny w mistrzostwach świata (ósme miejsce – przyp. red,) przełoży się również na zainteresowanie żeńskim basketem.

Nie ma więc nadziei, że w najbliższych latach nasza drużyna narodowa nie będzie kończyła swoich występów na eliminacjach do turniejów finałowych?

Mirosław ORCZYK: – Mam nadzieję, że tak nie będzie, ale musimy być cierpliwi. Polski Związek Koszykówki wprowadza różne programy, w których trenuje sporo młodzieży. Optymizmem napawają też ostatnie mistrzostwa Polski juniorek. To nie była już taka typowa naparzanka jak w ostatnich latach, gdy liczyła się tylko walka. Wygrywał ten, kto był silniejszy fizycznie. Dziewczyny tym razem grały w koszykówkę. Naprawdę fajnie się oglądało mecze, bo było sporo efektownych akcji i dziewczyny zaprezentowały niezłe wyszkolenie techniczne.

Musimy pogodzić się z tym, że nie jesteśmy potęgą. Mamy młodą Annę Makurat, jest kilka wysokich zawodniczek i wokół nich może warto budować nową reprezentację. Poświęcić dwie, trzy najbliższe imprezy. Jeśli przegramy je to trudno. Przez ten czas zbudować zespół, który powalczy o udział w następnych igrzyskach olimpijskich.

Dobrym przykładem jest nasza siatkarska reprezentacja kobiet. Przed laty, gdy występy skończyły „złotka” też upadła. Po larach systematycznej i spokojnej pracy odradza się. W zeszłym roku znów była blisko wywalczenia medalu mistrzostw Europy. Trzeba po prostu zejść niżej, by później wskoczyć na wyższy poziom.

Na zdjęciu: Mirosław Orczyk po dwóch latach przerwy znów mógł poczuć przypływ adrenaliny związany z prowadzeniem ekstraklasowego zespołu.