Ligowiec. Sa Pinto funkcjonuje w alternatywnej rzeczywistości

Początek ligi w 2019 roku okazał się dla Adama Nawałki bliźniaczo podobny do… mundialu w Rosji. Mecz Lecha z Zagłębiem Lubin można przecież śmiało porównywać do starcia biało-czerwonych z Senegalem; przyniósł równie rozczarowującą niespodziankę. Lanie w Gliwicach, w którym Kolejorz istniał tylko teoretycznie, samorzutnie nasunęło wspomnienie batów przyjętych od Kolumbii. Natomiast sobotnia wygrana z Legią – choć obyło się bez niskiego pressingu w wykonaniu zespołu z Bułgarskiej – może kojarzyć się ze zwycięstwem nad Japonią. Wszakże trener też absolutnie wszystko podporządkował zgarnięciu z murawy trzech punktów, co odbiło się na urodzie spotkania. No, może tylko kontrola ekipy z Wielkopolski nad meczem była – zwłaszcza w drugiej połowie – znacznie większa niż biało-czerwonych w ostatnim występie na MŚ. Nie podlegała bowiem żadnej dyskusji.

Prawda jest taka, że czołowi przedstawiciele tak zwanej polskiej myśli szkoleniowej nie mają się czego wstydzić w konfrontacjach z Ricardo Sa Pinto. Najpierw Michał Probierz, a teraz Nawałka udowodnili, że potrafią być bardziej skuteczni od Portugalczyka w analizowaniu w słabych punktów przeciwnika. A przede wszystkim – bardziej kreatywni w opracowywaniu skutecznej taktyki. Po ostatnich spotkaniach – nijakich w wykonaniu Legii – trudno oprzeć się wrażeniu, że król (to znaczy mistrz) jest nagi. Nie dość, że to rywale zaskakują obrońców tytułu strategią, to jeszcze praca wykonywana na boisku przez piłkarzy z Łazienkowskiej nie odbywa się na satysfakcjonującym poziomie. W dwóch poprzednich kolejkach zespół z Warszawy przebiegł po 105 kilometrów, natomiast w Poznaniu – niespełna 112. To bardzo przeciętne wartości, za każdym razem rywale przemierzali zresztą większy dystans. Czyżby zatem duży wysiłek włożony przez zawodników na zgrupowaniach w Portugalii miał zaprocentować dopiero na dalszym etapie sezonu? Czy może został popełniony poważny błąd?

Rzetelnej oceny na pewno nie usłyszymy od Sa Pinto, bowiem Portugalczyk wybrał inną formę komunikacji z otoczeniem. Zamiast realnie spoglądać na mankamenty Legii i po męsku ogłosić:  – OK, dałem ciała, pozwoliłem się okiwać Probierzowi i Nawałce, zaczął specjalizować się w opowiadaniu dyrdymałów. O niesprawiedliwych decyzjach sędziów. Ewidentnie, funkcjonuje w alternatywnej rzeczywistości. I niebezpiecznie mocno wchodzi w buty poprzednika, Romeo Jozaka. Nie ma przecież choćby połowy argumentów na usprawiedliwienie, jakie może wyliczyć Valdas Ivanauskas. Bo Litwin, który w rekordowo krótkim czasie zbudował w Sosnowcu naprawdę ciekawy zespół, fartu nie ma rzeczywiście za grosz. Kiedy już jego podwładni na tyle wcelowali się w bramkę Górnika w Zabrzu, że przestali obijać poprzeczkę i słupek, to wyrównującego gola – niestety dla Ivanauskasa słusznie – zabrał Zagłębiu VAR. W myśl powiedzenia, że biednemu zawsze wiatr wieje w oczy…

 

FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

 

Adam Godlewski o meczu Legia – Lech