Marcin Janusz. Pianino łagodzi stresy

Gra na instrumencie to ucieczka Marcina Janusza od emocji, jakie towarzyszą mu na parkiecie.

Niemal po każdym meczu to już rytuał. Gdy emocje w nim jeszcze grają, przychodzi do domu, siada do pianina i porusza palcami po czarno-białych klawiszach. Muzyka to „ucieczka” oraz schronienie od wydarzeń na parkiecie.

– Nazwanie mojej zabawy grą na pianinie będzie chyba zbyt wyszukanym, ale tym sposobem staram się wyciszyć po dniu pełnym wydarzeń. Wszystkim polecam kultywowanie swoich pasji, bo to świetny sposób na pozbycie się stresów w pracy wykonywanej na co dzień – uśmiecha się Marcin Janusz, nie tylko rozgrywający Trefla Gdańsk, ale również kadry narodowej.

– Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nigdy nie będę pianistą z prawdziwego zdarzenia, ale nie zamierzam porzucić hobby, które przynosi mi odprężenie oraz łagodzi codzienność – dodaje po chwili.

Lekcje u sąsiadki

Pianino w życiu Marcina, rodem z Nowego Sącza, to przypadek, ale jak się okazuje pozostało na lata.

– Sąsiadka w bloku była nauczycielką muzyki i często słyszeliśmy jak gra na pianinie – wspomina siatkarz.

– Rodzicom się spodobało, zostaliśmy z siostrą zapisani na lekcje, a sami byliśmy na zbyt mali, by protestować. Ta muzyczna przygoda nie trwała zbyt długo, niespełna dwa lata, ale nauczyłem się podstaw gry. Po latach stwierdziłem, że warto do tego wrócić. Najpierw ćwiczyłem na starym keybordzie, ale później kupiłem pianino. I zacząłem grać, choć ciągle powtarzam, że to dużo powiedziane. W sytuacji, w jakiej aktualnie wszyscy się znaleźliśmy, ta moja „zabawa” w muzykę nabiera innego wymiaru. Jedno jest pewne: przy pianinie nie tylko wypoczywam, ale zmieniam się w innego człowieka. Muzyka łagodzi obyczaje, to powiedzenie w moim przypadku naprawdę znajduje uzasadnienie.

Rozterki licealisty

Tata Jacek, pasjonat-amator siatkówki, sprawił, że syn chodził z nim na treningi oraz mecze. Wielkiego wyboru z zajęciami sportowymi nie było, więc od trzeciej klasy szkoły podstawowej zaczął regularnie trenować i uczestniczyć w turniejach minisiatkówki, w których rywalizowało się po dwóch, trzech lub czterech. Tak trafił pod opiekę trenera Łukasza Mężyka w Dunajcu Nowy Sącz i tak się zaczęła jego siatkarska przygoda, która z czasem nabierała rozmachu.

– Dość szybko „wyfrunąłem” z domu. Zaraz po ukończeniu gimnazjum trafiłem do dobrego liceum w Bełchatowie i mogłem, z pomocą nauczycieli, godzić naukę ze sportem – wspomina nasz bohater.

– Szkoła Mistrzostwa Sportowego mnie ominęła, najpierw byłem o rok za młody. A gdy w kolejnym otrzymałem propozycję, ostatecznie zrezygnowałem, bo nie chciałem już mieszać w swojej edukacji szkolnej. Ten wybór, tak sądzę, okazał się właściwy. Pod koniec liceum miałem poważne rozterki, bo zastanawiałem się, czy zrezygnować z siatkówki i nie wybrać studiów politechnicznych. Moi rodzice są budowlańcami, tata w domu ciągle coś liczył, i nadal liczy, a mama rysuje. Stąd też moje zainteresowania szły w kierunku architektury. Ostatecznie zwyciężyła siatkówka, to w niej staram się dążyć do doskonałości.

Zmiana pozycji

Gdy zaczynał grać na poważnie, był środkowym. Potem chciał zostać przyjmującym. W końcu trener zadecydował, że został… rozgrywającym.

– Początkowo nawet nie chciałem słyszeć o tej pozycji – wspomina siatkarz Trefla.

– To chyba zrozumiałe, bo każdy chłopak chce zdobywać punkty i być w centrum uwagi. Jednak trener był konsekwentny i teraz wypada mu tylko podziękować. Początki wcale nie były jednak łatwe, sędziowie często odgwizdywali mi błąd podwójnego odbicia. Te sytuacje motywowały mnie jednak do jeszcze większej pracy. Wracałem do domu i z uporem maniaka odbijałem piłkę o ścianę. Teraz z niekłamaną satysfakcją mogę powiedzieć, że dobrze odbijam piłkę palcami. To mój spory atut, ale mam również wiele elementów do poprawy, choćby praca nóg pozostawia nieco do życzenia. Cały czas staram się ją doskonalić, myślę, że z sezonu na sezon jest pod tym względem zdecydowanie lepiej.

Nastoletni debiutant

Konrad Piechocki, prezes PGE Skry, jak przystało na wytrawnego działacza i łowcę talentów, sprawił, że Marcin trafił do szkoły w Bełchatowie. Utalentowany chłopak miał również propozycję z Rzeszowa.

– Miałem wiele chwil zwątpienia i nie raz chciałem wracać do domu rodzinnego, ale jakoś wytrwałem – wyjawia Marcin.

– Jako 18-latek w 2012 roku trafiłem do AZS-u Częstochowa. Debiut w PlusLidze zaliczyłem w meczu z Delectą Bydgoszcz. Zagrałem przeciwko Stephanowi Antidze, którego w bloku nie potrafiłem zatrzymać. Przegraliśmy 0:3, ale mój debiut był przyzwoity. Trzy sezony spędziłem w Skrze jako rozgrywający nr 2, ale na pewno nie był to stracony czas. Wówczas miałem okazję spotkać się z Michałem Winiarskim, dla którego był to ostatni rok gry, borykał się z kontuzjami. A potem pracował jako asystent Roberto Piazzy. Wcześniej pracowałem pod kierunkiem nieżyjącego już Miguela Angela Falaski oraz Philippe’a Blaina. Od każdego z nich wiele mogłem się nauczyć. To przynosiło efekty. Gdy w 2018 roku Grzesiek Łomacz był kontuzjowany, prowadziłem grę w finale Pucharu Polski i chyba nie było najgorzej, skoro zostałem wybrany najlepszym rozgrywającym (śmiech). Jednak czas było się usamodzielnić.

Dobry wybór

Dziś ma już za sobą dwa udane sezony z Treflem Gdańsk oraz w reprezentacji kierowanej przez Vitala Heynena. Gdańskiem jest zauroczony, twierdzi, że nie ma lepszego miejsca na świecie. W tym mieście zaręczył się ze swoją szkolną sympatią z Nowego Sącza – Katarzyną, ale ślub został odłożony na nieco późniejszy termin. Kto wie, czy z Trójmiastem nie wiążą swojej przyszłości…

– I podobnie jest z klubem, który funkcjonuje w pełni profesjonalnie, choć do krezusów ligowych raczej nie należy – uśmiecha się.

– Chciałem grać w większym wymiarze czasowym i to zrealizowałem. Pierwszy sezon nie był najlepszy w wykonaniu Trefla, ale ten miniony, choć niedokończony, był w naszym wykonaniu wielce obiecujący. Awansowaliśmy do finału Pucharu Polski i zajmowaliśmy w lidze 5. lokatę, ale przecież przed nami były play offy, po których wiele sobie obiecywaliśmy. Oczywiście rozgrywki z powodu pandemii słusznie zostały przerwane.

Tajemnice powodzenia

Zmieniony kadrowo Trefl pod kierunkiem debiutującego w roli pierwszego trenera Michała Winiarskiego można uznać za jedną z rewelacji minionego sezonu. Zespół przez wielu fachowców był skazywany na grę w dolnych rejonach tabeli. A tymczasem walczył z powodzeniem z najlepszymi i również z nimi wygrywał.

– Są dwa, moim zdaniem, źródła naszej dobrej postawy – mocno podkreśla rozgrywający nr 1.

– Przede wszystkim stanowiliśmy dobrze rozumiejący się kolektyw, choć nie było zdecydowanego lidera. Natomiast doskonale się uzupełnialiśmy, wszystkie akcenty gry były równomiernie rozłożone. Ruben Schott był od „czarnej” roboty, Paweł Halaba w ataku wspierał Bartka Filipiaka, a Pablo Crer zawsze był w odpowiednim miejscu na środku siatki. I tak mógłbym każdego kolegę komplementować. Za czasów trenera Andrei Anastasiego sporo zależało od postawy atakującego Maćka Muzaja czy też środkowego Piotrka Nowakowskiego. Pewnie nie byłoby takiej atmosfery, gdyby nie trener Michał Winiarski. Potrafi wszystkich zarazić entuzjazmem. Znałem go wcześniej, ale teraz pokazał całą gamę umiejętności zawodowych. A ponadto jest rewelacyjnym człowiekiem, o którym mogę mówić w samych superlatywach.

Znaki zapytania

Marcin Janusz wraz ze swoim przyjacielem z boiska Marcinem Komendą mocno napierają na „etatowych” rozgrywających kadry, a czas pracuje dla nich. W obecnej sytuacji trudno jednak snuć jakiekolwiek plany, nie tylko sportowe. Wszystko schodzi na dalszy plan, liczą się bezpieczeństwo oraz zdrowie.

– Mamy zbyt dużo znaków zapytania, choć oczywiście jestem po rozmowie, pewnie jak wielu moich kolegów, z Vitalem Heynenem – wyjawia Marcin.

– Nie bardzo sobie wyobrażam Ligę Narodów w dotychczasowej formie, bo przecież rozgrywki wiążą się z wieloma podróżami. Igrzyska w Tokio też zostały przeniesione na przyszły rok, ale to ze sportowego punktu widzenia nie ma większego znaczenia. Nasza reprezentacja jest stabilna i o jej przyszłość nie powinniśmy się martwić.

Na zdjęciu: Marcin Janusz w Treflu Gdańsk odgrywa wiodącą rolę, zaś w reprezentacji już coraz większą.

Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus