Ruch Chorzów. Agent na diecie

Wychował się w Bytomiu, pierwsze kroki w seniorskiej piłce stawiał w Polonii, kilka lat temu nawet do niej na jeden sezon wrócił, a w czerwcu mógł to uczynić po raz kolejny. Marcin Kowalski, lewy obrońca Ruchu, to jedna z postaci łączących kluby, które jutro zmierzą się w derbach przy Cichej.

– Mogłem wylądować w Polonii, ale nie doszliśmy do porozumienia. Warunki nie były takie, jakich bym sobie życzył. W Chorzowie rozmowy przebiegły sprawniej i dlatego się tu znalazłem – mówi 32-latek.

Wie, co to bieda

Latem miał podstawy, by żałować takiej decyzji. „Niebiescy” do sezonu przygotowywali się przecież w oparach strajków, bojkotów i różnorakich problemów.

– Niejedno już w piłce przeżyłem. Nie grywałem w klubach uchodzących za potęgi. Wiem, co to znaczy bieda, ale wiem też, że przeważnie wszystko dobrze się kończy. Tak też stało się tutaj. Były trudne chwile, lecz byłem przekonany, że Ruch sobie z tym poradzi. To taka marka, że musi wyjść na prostą. W gronie drużyny robiliśmy swoje. Nie kierowałem się tym, że za chwilę może nie być klubu. Musieliśmy być pod parą, bo gdyby ten najczarniejszy scenariusz się sprawdził, to trzeba by było szukać innego pracodawcy. Wierzyłem jednak, że będziemy szli w dobrą stronę. Teraz nasze wyniki nie są najgorsze, ciągniemy wózek w jednym kierunku, kibice wrócili na trybuny, poprawia się finansowo i organizacyjnie. Jest dobrze, a myślę, że będzie jeszcze lepiej – przekonuje Kowalski, ale w lipcu – gdy Ruchowi groziło nieprzystąpienie do III-ligowego sezonu – można było się gorzko uśmiechnąć, że wpadł z deszczu pod rynnę. Wcześniej z rozgrywek wycofał się Rozwój Katowice, w którym spędził trzy ostatnie lata.

– Przeżywałem to. Raz, że nie udało nam się utrzymać na szczeblu centralnym, a dwa – przez to, że wszystko się rozsypało. Bardzo to boli, bo jakkolwiek by patrzeć, przyczyniłem się do upadku klubu, z którego nigdzie się nie wybierałem. Plany były takie, że jeśli Rozwój wystartowałby w III lidze, to bym w nim został. Potoczyło się jednak inaczej, dlatego musiałem czegoś szukać – opowiada Marcin Kowalski.

Na piwo nie ma szans

Pomysł na siebie – inny niż futbol – jednak ma. Od kilku lat pracuje jako agent nieruchomości na terenie województwa śląskiego.

– Są momenty lepsze i gorsze – jak w każdej branży. Nie jest to łatwy kawałek chleba. Zapiernicza się od rana do wieczora, cały czas z telefonem w dłoni. Gdy pomyślę sobie, że miałbym tak funkcjonować do końca życia, to trudno mi to sobie wyobrazić. Nie mam jeszcze dzieci, ale jeśli by się pojawiły, to żona pewnie szybko postawiłaby mnie do pionu i zabroniła późnych powrotów z pracy – uśmiecha się lewy obrońca Ruchu.

Przed rokiem przeżył chwile grozy. Będąc zawodnikiem Rozwoju, popadł w problemy zdrowotne, wylądował na kilka tygodni w szpitalu, mocno schudł.

– Przeszedłem ostre zapalenie trzustki. Będę się musiał pilnować już do końca życia, przestrzegać diety. Nie ma mowy o żadnych używkach, ale to akurat nic takiego, bo wcześniej nie miałem z nimi problemu. Odpadają papierosy i alkohol. Piwo po meczu? Nie ma szans, no, chyba że bezalkoholowe. Wykluczone jest tłuste jedzenie czy czekolada. Czasem sobie pofolguję, bo całkowicie bym nie wytrzymał, ale to potem się odbija bólem w boku. Kontroluję sytuację, wykonuję regularnie badania krwi, USG trzustki i jamy brzusznej – tłumaczy „Kowal”, który – obok Tomasza Foszmańczyka i Tomasza Podgórskiego – jest dziś jednym z najbardziej doświadczonych zawodników Ruchu.

– Jako najstarsi staramy się trzymać szatnię w ryzach. Rozmawiamy z trenerem Beretą, dbamy o to, żeby wszyscy w zespole mówili jednym językiem – podkreśla.

Z wiekiem nie łagodnieje

W jednym aspekcie przykładem na pewno nie świeci. Bywa, że na boisku wstępuje w niego jakiś zły duch. Łapie mnóstwo kartek. W 13 występach tego sezonu ujrzał ich już 7.

– Że niby się zagrzewam? Absolutnie! Od zawsze grałem ostro. Czasem się człowiek spóźni, nie trafi w piłkę, a w nogi przeciwnika… Kartek faktycznie trochę zbieram, ale tak było, odkąd pamiętam. Nic się nie zmieniło i podejrzewam, że już nie zmieni. Może i z wiekiem się mądrzeje, ale nie łagodnieje – śmieje się Kowalski.
Sobotni mecz traktuje jak każdy inny.

– Polonia to klub, w którym się wychowałem i stawiałem pierwsze kroki. Sentyment zawsze będzie, ale nie na boisku – przyznaje. Jako bytomianina boli go sytuacja sportu w mieście.

– Boisko na Szombierkach jest fatalne, to skansen, a gdyby powstał nowy stadion, byłby to motor napędowy do rozwoju i Polonia pewnie byłaby dziś w innym miejscu. W Chorzowie sytuacja jest pod pewnymi względami podobna, tu też toczą się batalie o stadion. Zobaczymy, czy cokolwiek uda się wskórać, by Ruch miał lepszą przyszłość. Patrząc na medialność, marketing, w takim klubie jeszcze nie grałem. Nie ma co nawet porównywać go do miejsc, w których byłem wcześniej. Jakoś się w tym odnajduję, to tylko III liga, więc sportowo tu pasuję. Na końcówkę swojej piłkarskiej przygody chciałabym jeszcze wrócić na szczebel centralny. Może dokonam tego z Ruchem. Tego sobie życzymy – mówi 32-latek.

Rok temu z Rozwojem przeżył występ przed 17-tysięczną publicznością na Widzewie, ale jako zawodnik drużyny gospodarzy nigdy nie grał dla blisko 7 tysięcy kibiców, a taka frekwencja spodziewana jest jutro przy Cichej.
– Gdy ma się ponad trzy dychy na karku, to nie robi to już aż takiego wrażenia. Cieszymy się jednak, że kibice będą z nami. To oczywiste, że lepsze takie mecze niż na boiskach, gdzie słychać pojedyncze epitety z trybun i zajeżdża kiełbasą – mówi lewy obrońca.

Na zdjęciu: Marcin Kowalski stanie jutro naprzeciw klubu, którego jest wychowankiem.