Bartłomiej Bonk: W naszym kraju sportowców się nie szanuje

 

Kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia pojawiła się informacja, iż ukraiński sztangista Oleksij Torochtij został pozbawiony złotego medalu, wywalczonego w 2012 roku na igrzyskach w Londynie. To oznacza, że mistrzem olimpijskim w kategorii 105 kg został Irańczyk Navab Nasirshelal, a srebrny medal przypadł panu. W jakich okolicznościach się pan o tym dowiedział?
Bartłomiej BONK: – Byłem akurat w domu, przeglądałem internet i w pewnym momencie natknąłem się na tę wiadomość. Ta sprawa nie jest nowa, wyszła na jaw rok temu. Już wtedy było wiadomo, że odmrożone próbki z Londynu zostały ponownie przebadane i w tej należącej do Ukraińca wykryto zabronione substancje. Torochtij został zdyskwalifikowany, ale miał prawo do złożenia odwołania. Skorzystał z tego, a cała procedura zakończyła się dopiero teraz. Skłamałbym, gdybym powiedział, że się nie ucieszyłem. Wicemistrz olimpijski zawsze brzmi lepiej niż brązowy medalista olimpijski, ale to nie to samo, gdybym zdobył srebro na pomoście czy też Ukrainiec został przyłapany wcześniej. Co prawda relokację musi jeszcze zatwierdzić Międzynarodowy Komitet Olimpijski, ale to tylko kwestia czasu, kiedy odbiorę swój srebrny medal.

No to z tej okazji szykuje się pewnie wielka feta…
Bartłomiej BONK: – Tak, ale pod warunkiem, że ją sam zorganizuję… A mówiąc poważnie, to ograniczy się to pewnie do wizyty w siedzibie Polskiego Komitetu Olimpijskiego, gdzie jego przedstawiciel czy prezes wręczy mi krążek. Pod koniec października zeszłego roku w warszawskim Teatrze Wielkim mieliśmy piękną galę z okazji 100-lecia PKOl, na której złoty medal olimpijski za Londyn odebrała Anita Włodarczyk. Był to odpowiedni moment, bym i ja otrzymał swoje srebro, ale wtedy informacja o tym, że należy ono do mnie, nie była oficjalna. Będę więc musiał poczekać na inną, lecz z pewnością mniej uroczystą, okazję.

Gdyby miał pan wybór, to z czyich rąk chciałby pan otrzymać medal?
Bartłomiej BONK: – To nie moja rola, ale jeśli miałbym kogoś wskazać, to byłby to Zygmunt Smalcerz. Jest to naprawdę wielka postać, którą bardzo lubię i szanuję. To fachowiec wielkiej klasy, maksymalnie angażujący się w robotę. Sam prowadzi szkolenia, podnoszenia ciężarów uczy od podstaw. Jeszcze parę lat temu w Stanach Zjednoczonych nikt o ciężarach nie słyszał, a dziś zawodniczki i zawodnicy tego kraju stają na podiach światowych imprez. Można powiedzieć, że pan Zygmunt podźwignął ciężary w USA i efekt jego pracy jest widoczny.

Wyczuwam u pana nutkę żalu na myśl o tym, iż ktoś taki poświęca się dla innego kraju…
Bartłomiej BONK: – To nie tyle żal, co przykrość, że trener Smalcerz został odsunięty od polskich ciężarów. Powtórzę – jest to fachowiec, który mimo słusznego wieku (8 czerwca skończy 79 lat – przyp. red.) jest pełen energii, zaangażowania i zapału we wszystko co robi. Naszego mistrza olimpijskiego z Monachium poznałem bardzo dobrze, bo trenowałem pod jego kierunkiem. To było przed igrzyskami w Pekinie. Miałem za sobą kolejną operację, ale do najważniejszych zawodów musiałem się przygotować. Szczegółowy plan rozpisał mi co prawda trener Ryszard Szewczyk, ale wskazówki pana Zygmunta były bardzo cenne. Jego optymizm i pozytywne nastawienie dodawały energii do ciężkiej pracy. Gdy dostrzegał zmęczenie na twarzy jednego czy drugiego zawodnika, to zawsze potrafił go rozweselić i zmobilizować.

Wraca pan czasem myślami do tego, co się wydarzyło na pomoście w Londynie?
Bartłomiej BONK: – W sierpniu minie 8 lat, więc było, minęło… Pozostają wspomnienia i świadomość wysiłku, jaki włożyłem, by stanąć na podium igrzysk. To były jedyne zawody, po których byłem tak wykończony, że nie mogłem ręki wyprostować, by odebrać gratulacje. Tak mocne skurcze mnie łapały. Dałem z siebie maksimum. Dziś można analizować, że gdybym w drugim podejściu podrzucił 222, a nie 220 kg, to byłbym pewnie złotym medalistą… Cieszmy się z tego, co było i co zostało wykonane na pomoście. Przygotowania nie były lekkie, ale odpowiednio zniosłem rygor treningowy i perfekcyjnie przyszykowałem organizm. Nic więcej wtedy nie mógłbym dodać.

I zdrowie też chyba panu dopisywało.
Bartłomiej BONK: – Zgadza się. Poza bólami przeciążeniowymi nic mi nie doskwierało, więc miałem komfort i mogłem się skupić na treningu. Pod tym względem był to mój najlepszy okres w karierze, bo większych problemów zdrowotnych nie miałem i – tak jak wspomniałem – ten czas wykorzystałem maksymalnie.

Szkoda tylko, że nie trwał on zbyt długo i po kolejnych – już nieudanych igrzyskach – zakończył pan karierę. Z pomostu zszedł pan po cichu, bez aplauzu, benefisu…
Bartłomiej BONK: – Prawda jest taka, że w naszym kraju sportowców się nie szanuje. Powiedzenie „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść” w naszym kraju niestety obwiązuje. Kariera zawodnicza w pewnym momencie się kończy i trzeba się z tym pogodzić. Przestałem dźwigać z powodu poważnych problemów z kręgosłupem. Zaczęły się przed igrzyskami w Rio, ale byłem na tyle ambitny i zawzięty, że chciałem w nich wystartować. Przekonałem się, iż zdrowie ma się jedno i trzeba je szanować. Trochę przykre było to, że operację, która polegała na wstawieniu ośmiu śrub i dwóch prętów w odcinek lędźwiowy, musiałem sfinansować z własnych środków. Sukces ma wielu ojców, ale gdy sportowiec kończy karierę, to właściwie zostaje sam. Ja sobie z tym wszystkim poradziłem i nie mam problemów.

Problemem było chyba znalezienie lekarza, który by się panem zajął.
Bartłomiej BONK: – Pytałem wielu specjalistów i trochę trwało, zanim trafiłem do Vital Medic, szpitala neurochirurgicznego w Kluczborku, gdzie zostałem otoczony troskliwą opieką i przeszedłem pięciogodzinną operację. Od ponad dwóch lat mam więc w sobie ciała obce. Muszę z nimi żyć i już się przyzwyczaiłem, że czasem trudno jest mi założyć skarpetkę, bo coś mnie blokuje, ale radzę sobie. Na pewno jest lepiej niż przed operacją, kiedy – ze względu na drętwienie nogi – zatrzymywałem się po 200 metrach. Obecnie też coś odczuwam, reaguję na zmianę pogody, lecz nie utrudnia mi to życia codziennego, normalnie funkcjonuję. Śruby są, nie ma konieczności, by je dokręcać, ale gdyby się działo coś niepokojącego, to w każdej chwili mogę się zgłosić do fachowców. Z Opola do Kluczborka nie jest daleko.

Funkcjonuje pan normalnie, ale aktywności fizycznej pewnie pan zaniechał…
Bartłomiej BONK: – Nie. Mam częsty kontakt z siłownią. Chodzę do niej, żeby się poruszać dla przyjemności, pobudzenia organizmu i podtrzymania przyzwoitej sylwetki.

W ostatnich wyborach samorządowych uzyskał pan mandat radnego. Opole to miasto prosportowe?
Bartłomiej BONK: – Sportowcy w Opolu mają dobrze. Rządzący już drugą kadencję prezydent Arkadiusz Wiśniewski dba, by miasto się prężnie rozwijało. Sportowcy objęci są programami stypendialnymi; jeśli ktoś prezentuje wysoki poziom, to na brak wsparcia nie może narzekać. Kluby też są odpowiednio dofinansowywane, więc sport w Opolu ma się coraz lepiej.

Ale pensja radnego nie jest chyba wysoka…
Bartłomiej BONK: – Radny w Opolu dostaje 1500 złotych miesięcznie, a na wypłatę świadczenia za medal olimpijski muszę poczekać aż skończę 40 lat, czyli do 2024 roku. To według mnie nie jest do końca fair, bo takie świadczenie powinno przysługiwać zaraz po zakończeniu kariery i stanowić dobry strat do „normalnego” życia. Wielu medalistów igrzysk nie od razu potrafi się odnaleźć. Mnie się udało i dieta radnego nie jest moim jedynym źródłem dochodu. Od początku sierpnia jestem kierownikiem „Wodnej nuty”, krytej pływalni. Mam pod sobą 50 osób i wraz z nimi dbam, by wszystko było w jak najlepszym porządku. W połowie grudnia nasz piękny obiekt gościł najlepszych w kraju 15-latków, którzy rywalizowali o medale mistrzostw Polski i ustanowili 6 rekordów.

Sam też wskakuje pan do basenu?
Bartłomiej BONK: – Tak i nawet niedawno wystartowałem w zawodach. Na naszej pływalni odbyło się bowiem nocne pływanie długodystansowe, podczas którego drużyna założona z pracowników „Wodnej nuty” zajęła 3. miejsce. Miło więc było ponownie stanąć na podium… Bardzo mi zależało na pozytywnej relacji i zbudowaniu fajnego oraz dobrze rozumiejącego się zespołu. Moi pracownicy wiedzieli, czego się mogą po mnie spodziewać i wspólnie stworzyliśmy dobrze funkcjonującą ekipę.

Pańskie dzieci garną się do sportu?
Bartłomiej BONK: – Mateusz gra w siatkówkę, Maja chodzi do szkoły sportowej, ale do dźwigania ciężarów nie będę ich zmuszał. Jeśli będą chciały, to oczywiście ich wesprę, lecz na siłę nie zamierzam ich ukierunkowywać. Same muszą mieć do tego przekonanie. Mnie do tego nikt nie zachęcał. Sporo w sporcie przeżyłem i wiem, że może on być zarówno piękny, jak i brutalny, ale też – jeśli chce się odnosić sukcesy – bardzo ciężki. Dlatego moje dzieci laury mogą zdobywać w innych dziedzinach.

Praca, funkcja radnego, rodzina… Ale oprócz tego, wraz z żoną Barbarą, która również była reprezentantką Polski w podnoszeniu ciężarów, prowadzicie fundację. Okres świąteczno-noworoczny był pewnie dla was wytężony.
Bartłomiej BONK: – Fundacja im. Julki Bonk „Walcz o mnie” funkcjonuje, mamy 11 podopiecznych w różnym wieku. Są to dzieci po ciężkich porodach, zmagające się z różnymi chorobami, którzy potrzebują pomocy i dlatego działamy. W grudniu zaprosiliśmy do współpracy szkoły oraz przedszkola i ramach akcji „Mała Gwiazdka” zbieraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy dla naszych podopiecznych. W fundacji, którą prowadzimy „po godzinach” i charytatywnie, pomaga nam Asia Lewandowska. Pomoc niesiemy bezpłatnie, koncentrując się głównie na dzieciach. Mamy świadomość, że jej potrzebują i robimy wszystko, by mieli troszeczkę lżej. Wiemy co przeżywają i jak bardzo jest im ciężko, bo sami byliśmy rodzicami chorego dziecka.

W mediach społecznościowych jest coraz głośniej o Olimpijskim Balu Charytatywnym…
Bartłomiej BONK: – To nasza nowa inicjatywa i mamy nadzieję, że się przyjmie. Bal odbędzie się w najbliższą sobotę o 18.00 w opolskim Centrum Rozrywki „Kubatura”. Zaprosiliśmy medalistów igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata i Europy w różnych dyscyplinach sportu. Swój udział zapowiedzieli m.in. Zofia Klepacka, Monika Michalik, Piotr Małachowski, Artur Siódmiak czy Łukasz Kadziewicz. Nie zabraknie też licytacji koszulek oraz gadżetów z podpisami Anity Włodarczyk, Malwiny Smarzek-Godek, Jakuba Błaszczykowskiego, Tomasza Majewskiego, Mariusza Czerkawskiego, Adama Kszczota, Kamila Stocha, Mariusza Wlazłego czy Wilfredo Leona i wielu innych. Do zorganizowania tej imprezy musieliśmy pozyskać partnerów, którym bardzo dziękujemy za wsparcie. Wierzę, że dzięki temu przedsięwzięciu uda się zebrać trochę pieniędzy i nasza fundacja będzie mogła rozszerzyć swoją działalność, pozyskując kolejnych podopiecznych. Bilety na bal już się rozeszły, a weźmie w nim udział 120 osób.

Polacy lubią uczestniczyć w tego typu inicjatywach?
Bartłomiej BONK: – Tak, chętnych do pomocy nie brakuje, co jeszcze bardziej nakręca nas do dalszego działania. Zresztą sami często bierzemy udział w różnego typu imprezach charytatywnych czy aukcjach, bo wiemy, że pieniądze z nich uzyskane trafią do naprawdę potrzebujących pomocy.

 

Na zdjęciu: Barbara i Bartłomiej Bonkowie już zeszli z pomostu. W wolnych chwilach podróżują po świecie, ale większość czasu poświęcają pracy w fundacji.