Futbolowa katastrofa

Smutna prawda jest bowiem taka, że zanim polski dojechał do momentu, w którym mógłby podjąć skuteczną rywalizację w europejskich pucharach, wszyscy zaczęli przed nami odjeżdżać. Już nie tylko średniacy z Zachodu i cały zamożny Wschód, ale nawet Słowacy. Nie przez przypadek przed rokiem zabrakło polskiego reprezentanta w fazie grupowej Ligi Europy, zaś w obecnym – nie ma go nawet w IV rundzie kwalifikacji. W ubiegłym sezonie mistrz kraju okazał się słabszy od Kazachów i Mołdawian, w bieżącym – od Słowaków i Luksemburczyków.

Legia Warszawa miała być wizytówką Lotto Ekstraklasy, tymczasem ze Spartakiem Trnawa i F91 Dudelange zagrała bezjajecznie, bez klarownej taktyki, bez agresji – słowem beznadziejnie. A w pamięci kibiców pozostanie nie tylko brak jakiegokolwiek pomysłu stołecznego zespołu, ale przede wszystkim fakt, że w pokonanym polu drużynę z Łazienkowskiej pozostawił najpierw klub, który musi malować trawę na zielono, a następnie nie w pełni profesjonalny…

Dalszy spadek jest nieuchronny

Legia to osobny rozdział – z racji wysokości budżetu i możliwości – ale zawiódł nie tylko warszawski zespół. Czterech przedstawicieli Lotto Ekstraklasy wywalczyło w sumie tego lata do krajowego rankingu UEFA 2,25 punktu, co jest wynikiem gorszym nawet – o 0,6 pkt. – od koszmarnie niskiego osiągnięcia sprzed roku. Obecnie Polska zajmuje 21. miejsce w tym zestawieniu, tuż przed Szwecją, Szkocją, Izraelem i Azerbejdżanem. Nad każdą z tych federacji mamy najwyżej punkt przewagi w branym pod uwagę pięcioletnim okresie, tymczasem w grze pozostają nadal: Celtic i Rangers, Malmoe FF, Maccabi Tel Awiw oraz Qarabag Agdam, którym tak naprawdę kluby znad Wisły, Nysy i Warty oddały pole bez walki.

Dalszy spadek jest zatem nieuchronny. Trzeba też jasno zaznaczyć, że niewydolność naszej klubowej piłki nie datuje się od dwóch lat. Od momentu, kiedy Puchar UEFA został przekształcony w Ligę Europy, tylko trzy polskie zespoły zdołały przebić się do fazy grupowej tych rozgrywek – Legia (4 razy), Lech Poznań (2-krotnie) i raz Wisła Kraków. W obecnej dekadzie, czyli w analogicznym okresie, tylko raz mistrz kraju awansował do zasadniczych rozgrywek Champions League. Zatem – nie powinniśmy mieć wygórowanych oczekiwań. Bo nie ma podstaw.

Wspomniana wyliczanka wprost zresztą prowadzi do jedynego słusznego wniosku, że mimo fantastycznej oprawy – telewizyjnej i na stadionach – nasi ligowcy zupełnie nie pasują do europejskich salonów, nawet tych drugiej kategorii. Zaś w połączeniu z katastrofą drużyny narodowej na mundialu w Rosji trudno nie postawić diagnozy, że cały polski futbol jest chory. I to poważnie, tylko nikt nie chciał dostrzegać zapaści, bo wyniki ponad stan – najpierw Legii pod rządami Bogusława Leśnodorskiego w pucharach, a później reprezentacji pod kierunkiem Adama Nawałki – rozjaśniały fatalny obraz. Tyle że wzlot – jak się okazało – był tylko chwilowy, zaś wszelkie ruchy mające służyć naprawie polskiej piłki – jedynie pozorowane.

Używając terminologii (para)medycznej, wyszło na to, że zastosowane zostało leczenie syfa pudrem. Dobry PR pomógł przykryć wszelkie niedostatki, które jednak boleśnie, a nawet w sposób brutalny, obnażyli tego lata Słowacy oraz przedstawiciele Beneluksu.

(Teoretycznie eksportowy) kwartet na dużym minucie

Górnik Zabrze, najuboższy z polskich pucharowiczów, ale mimo wszystko mogący pochwalić się budżetem w wysokości 30 milionów złotych, czyli 7 mln euro – na działalność całego klubu wraz z akademią, a nie tylko pierwszej drużyny – w konfrontacjach z mołdawską Zarią Bielce oraz słowackim AS Trencin zanotował wygraną, remis i dwie porażki. Bilans bramkowy występu to 3:6. Nikt nie spodziewał się po młodej i osłabionej latem personalnie ekipie Marcina Brosza cudów, ale dwie przegrane z piątym zespołem poprzedniego sezonu zasadniczego na Słowacji to wynik poniżej oczekiwań i możliwości KSG.

Lech Poznań, bezdyskusyjnie liderujący w tabeli Lotto Ekstraklasy także zanotował tylko jedną wygraną w podstawowym czasie (drugą po dogrywce), dwukrotnie zremisował (z białoruskim Szachtiorem Soligorsk) i aż trzy razy doznał porażek. Bilans bramkowy występu to 8:8, ale porażka z ormiańskim Gandzasarem Kapan (i dwie z belgijskim KRC Genk) nie pozostawia złudzeń, że był to wybitnie nieudany występ Kolejorza na europejskiej arenie.

Najlepszy styl, mimo najtrudniejszych rywali, zaprezentowała w pucharowych eliminacjach Jagiellonia. Białostocki klub ma budżet na poziomie 10 milionów euro – a więc dwukrotnie niższy od Lecha i niemal czterokrotnie skromniejszy od Legii – a mimo wszystko potrafił na trwałe przebić się do ścisłej krajowej czołówki. Na Ligę Europy okazało się to jednak za mało, wygrana i remis z portugalskim Rio Ave oraz dwie przegrane z belgijskim KAA Gent, przy bilansie bramkowym 6:8 to pod względem wynikowym występ nieodbiegający od innych polskich zespołów. Czyli słaby, bo niestety za styl i niski budżet nikt nie przyznaje dodatkowych punktów.

Legia, która zwiodła najmocniej, trzykrotnie wygrywała (2 razy z Cork, raz ze Spartakiem), zremisowała w Luksemburgu i poniosła – przed własną publicznością – dwie porażki, które decydowały od odpadnięciu w dwumeczach z Trnawą i Dudelange; odnotowała bilans bramkowy 8:6. Najbardziej istotne w przypadku Legii jest to, że odkąd spółką zarządzał Leśnodorski, budżet klubu budowany jest w oparciu o wpływy, które gwarantuje awans do fazy grupowej Ligi Europy. A te miały teraz wyglądać następująco:

– w kwalifikacjach Ligi Mistrzów: 0,28 + 0,38 + 0,48 + 5 mln euro

– w grupie Ligi Europy: 2,92 za start + 0,19 za każdy punkt + 1-1,5 mln euro z tytułu Market Pool

Co było, a nie jest – nie pisze się w rejestr

Łatwo obliczyć, że – nawet przy słabej postawie w fazie grupowej – warszawianie mogli zarobić w mniej prestiżowym z europejskim pucharów więcej niż wynoszą… roczne wydatki Jagiellonii. Co jednak było, a nie jest – nie pisze się w rejestr. Teraz kwot takiego rzędu będzie brakować w kasie Legii. A aby zasypać tak wielką dziurę budżetową sposoby są dwa – 1. wyprzedaż czołowych zawodników, 2. pozyskanie inwestora, które będzie prawdopodobnie równoznaczne z podzieleniem się akcjami przez właściciela klubu Dariusza Mioduskiego.

Tyle że ostatnia – trzyosobowa – spółka, której działalność zaprocentowała co prawda startem w grupie LM, skończyła się kosztownym dla Mioduskiego rozwodem. Po którym Legia do dziś nie odzyskała równowagi. 38 milionów złotych wypłacone dwóm byłym udziałowcom kosztem wzmocnień latem 2017 roku, skutkowały wówczas odpadnięciem z pucharów już w eliminacjach, potem dymisjami kolejnych szkoleniowców, a to z kolei przełożyło się na brak stabilizacji w klubie i drużynie aż do dziś. Podszepty szwajcarskiego doradcy Mioduskiego, Bernharda Heuslera, a następnie grupy chorwackich współpracowników – już prawie w komplecie wyrugowanej (dyrektor techniczny Ivan Kepcija ma pożegnać się z posadą przy Łazienkowskiej lada dzień) – wpędziły mistrzów Polski w kryzys sportowy oraz finansowy. Na domiar złego, nowy trener Ricardo Sa Pinto, który ma ugasić pożar i zaprowadzić porządek w Legii na długie trzy lata, po meczu z Dudelange – na boisku i podczas konferencji prasowej – zachowywał się tak, jakby najadł się… szaleju. I nie sprawił wrażenia kogoś, na komu można powierzyć ustabilizowanie czegokolwiek…

**

Polski futbol wymaga błyskawicznych i radykalnych, ale przemyślanych i przeprowadzonych w sposób kompleksowy reform. W zakresie szkolenia, finansowania i zarządzania klubami. A to wydaje się niemożliwe bez zgodnego współdziałania PZPN, Ekstraklasy SA, a pewnie także Ministerstwa Sportu. Zamiast współpracy mamy jednak permanentny stan wrzenia w relacjach związku z ligową spółką, i ambicjonalne kłótnie o konieczność wystawiania młodzieżowców, czy liczbę obcokrajowców spoza UE. Tymczasem Białoruś, Serbia i Cypr mają już wyżej notowane kluby niż Polska, zaś Słowacy – choć (niby) są słabsi, a na pewno nadal biedniejsi – łoją skórę naszym, ile wlezie… Jeśli zatem dyplomowany lekarz nie postawi właściwej diagnozy i nie wystawi trafionej recepty dosłownie za chwilę, to za dwa lata tym bardziej nie pomogą szamani i szarlatani…