Niezwykły świat „Strajkowicza”

„Strajkowicz”, albo w skrócie „Strajku”. Taki pseudonim nosi wielki miłośnik sportu, kibic GKS-u Jastrzębie, Piotr Karbowniczak. Człowiek, którego stali bywalcy wszystkich imprez sportowych w Jastrzębiu Zdroju znają doskonale. Na spotkaniach piłkarskich w całej Polsce zawsze pojawia się z niewielką, acz charakterystyczną i mocno już wysłużoną flagą. Zielono-czarną z żółtym napisem GKS. Ponadto odwiedza inne areny. Kibicuje wszystkim jastrzębskim zespołom, czyli siatkarskiemu i hokejowemu. To jednak nie wszystko. Można o nim powiedzieć, że jest stałym bywalcem spotkań reprezentacji Polski. Był z naszą drużyną narodową w wielu krajach Europy. Nie opuścił ani jednego meczu kadry na Stadionie Śląskim od ponad 30 lat. A w wolnej chwili lubi wyskoczyć na mecz… ósmej ligi czeskiej, czy spotkania naszej klasy B. Wszystko to, w czym bierze udział, skrupulatnie archiwizuje. Jest posiadaczem imponującej kolekcji biletów, wśród których znajdują się prawdziwe perły, mające wartość kolekcjonerską i sentymentalną. Nieustannie bada historię GKS-u Jastrzębie. Każda prasowa wzmianka, wśród których królują te z łamów „Sportu”, bo od trzech dekad jest naszym stałym czytelnikiem, trafia do kolejnych zeszytów. A pokaźny zbiór zdjęć zawiera tysiące unikatowych nierzadko fotografii. To wciąż nie wszystko. Pasję kibicowską dzieli z górami, których jest wielkim miłośnikiem. Obecnie jest w trakcie realizacji „Korony Europy”. Chce zdobyć najwyższe szczyty wszystkich krajów na Starym Kontynencie.

Z kopalni przez płot i na mecz

Osobliwy pseudonim, o którym mowa na początku, nie zostało nadane Piotrowi Karbowniczakowi przez przypadek.

– To był sezon 1988/89. Od ponad czterech lat regularnie chodziłem i jeździłem na mecze GKS-u. „Debiutowałem” jeszcze w III lidze, w meczu z Motorem Praszka. Później jastrzębski klub znalazł się w II, a następnie w ówczesnej I lidze. Fajna sprawa, bo przyjeżdżały do nas zespoły z Dariuszem Dziekanowskim, czy Ryszardem Tarasiewiczem. Traf chciał, że kiedy mieliśmy grać z Pogonią Szczecin na wyjeździe, pod koniec sierpnia 1988 roku, w Jastrzębiu-Zdroju trwały strajki. A ja pracowałem już na kopalni „Jastrzębie”. Wiedziałem, że nieduża grupa chłopaków wybiera się do Stargardu Szczecińskiego. Z uwagi na strajki właśnie, to tam mieliśmy zagrać z Pogonią. No to w piątek… przeskoczyłem przez płot, poszedłem na pociąg, pojechaliśmy do Katowic, a stamtąd już na sobotni mecz. Traf chciał, że w niedzielę strajk się skończył i w poniedziałek poszedłem do pracy, więc nikt nie miał mi za złe, że „uciekłem” ze strajku na mecz. Ale któryś z kolegów wymyślił mi przy okazji ksywkę „Strajkowicz”, która została do dziś – wyjawia etymologię swojego pseudonimu nasz bohater.

Piotr Karbowniczak na świat przyszedł w Rybniku. Ale w dzieciństwie, wraz z rodziną, jak mnóstwo rodzin z Górnego Śląska i całej Polski, przeniósł się do Jastrzębia Zdroju. Czynnego kontaktu ze sportem nigdy nie miał, choć można powiedzieć, że miłość do tej dziedziny życia odziedziczył w genach.

– Mój pradziadek, w latach 50. XX wieku, był działaczem w Górniku Radlin. To było w czasach, kiedy klub ten zdobywał wicemistrzostwo Polski. Zresztą pochodził z domu, który sąsiadował ze stadionem Górnika – podkreśla „Strajkowicz”.

Na szczyt Glossgloeckner w Austrii – 3798 m. n.p.m. nasz bohater zabrał ze sobą legendarną wręcz flagę GKS-u Jastrzębie. Fot. Archiwum Piotra Karbowniczaka

W spalonym pociągu nie jechał

Trudno to wszystko policzyć, bo nie z każdego meczu GKS-u Jastrzębie, na którym obecny był Piotr Karbowniczak, zachował się bilet. A co do wspomnień, to było tego tyle, że nie sposób jest sobie każdy mecz przypomnieć. Nie ma jednak wątpliwości, że barierę tysiąca spotkań nasz rozmówca przekroczył. Były wśród tej nawały spotkań i takie, których wielu kibiców jastrzębskiego futbolu nie zapomni. Szczególnie w odległych latach, 80. czy 90.

– To były inne czasy i różnych… zabawnych sytuacji było sporo. Trochę czasu w popularnej milicyjnej „lodówie” się spędziło. Niejeden mecz budził duże emocje. Największe były wtedy, gdy graliśmy derbowe spotkania z Odrą Wodzisław. Chociaż słynnym, każdy kibic GKS-u Jastrzębie wie, o co chodzi, spalonym pociągiem akurat nie jechałem. Ale pamiętam te starcia doskonale, bo do Wodzisławia potrafiło pojechać 2000 naszych kibiców. Z czasów nieco bardziej nowożytnych pamiętam 800 sympatyków naszego klubu w Lublinie – mówi Karbowiczak, który doskonale zna czasy, kiedy funkcjonowało coś, co dziś dla wielu kibiców jastrzębskich jest nie do pomyślenia. A mianowicie przyjacielskie stosunki z… sympatykami GKS-u Katowice.

– Dość dużo zaliczyłem meczów tego zespołu w europejskich pucharach. A i zdarzyło się, że 200 osób z Jastrzębia pojechało wspierać zespół z Bukowej na mecz Pucharu Polski z Legią Warszawa – wspomina „Strajkowicz”.

Inny kibicowski wątek dotyczy już samego Jastrzębia Zdroju. Wiadomo, że od lat kibice GKS-u Jastrzębie szerokim łukiem omijają mecze Jastrzębskiego Węgla. A czasami fani obu zespołów nie szczędzą sobie „uprzejmości” np. w internecie. Genezę takiego zjawiska „Strajku”, który na mecze siatkówki uczęszcza regularnie, zna doskonale.

– Dawniej wszystkie kluby nazywały się GKS Jastrzębie. Kiedy siatkarski zespół awansował pierwszy raz do europejskich pucharów i grał z drużyną z Portugalii, to odpuściliśmy piłkarski wyjazd do Czeladzi i pojechaliśmy na Szeroką, do „kurnika”, żeby kibicować siatkarzom – opowiada.

– Kilka lat później cztery autokary kibiców GKS-u, w barwach, potrafiły stawić się w Częstochowie na meczu z AZS-em – mówi, a dziś jest to nie do pomyślenia.

– Kiedy nastał Jastrzębski Węgiel i doszło do zmiany barw, kibice GKS-u całkowicie odpuścili. Ja kibicuję drużynie, lubię tę dyscyplinę sportu, ale to nie jest to samo, co GKS. Jestem jednak na meczach u siebie. Jeżdżę na bliższe wyjazdy. A co sezon staram się pojechać na jakiś dłuższy. Np. gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. Może w tym sezonie też się uda, choć wszystko zależy od piłki, która zawsze była najważniejsza – nie pozostawia wątpliwości nasz bohater.

Bogata „kariera” międzynarodowa

Piotr Karbowniczak, jak na miłośnika sportu przystało, regularnie ogląda mecze hokejowe JKH GKS-u Jastrzębie w sezonie zasadniczym na „Jastorze”. W zasadzie nie zdarza mu się opuszczać spotkań, nawet tych wyjazdowych, w fazie play off. Ponadto ogląda mecze kobiecej drużyny Białych Jastrzębi. Również dlatego, że występuje w tym zespole jego córka. Można zatem powiedzieć, że jastrzębski sport nie ma przed nim żadnych tajemnic. Ale co ciągnie „Strajkowicza” na mecze niższych lig, np w Czechach?

– Lubię odwiedzać stadiony, czy nawet boiska, na których wcześniej nie byłem. Od czasu do czasu jeżdżę za naszą południową granicę. Mamy dobre stosunki z kibicami Sigmy Ołomuniec i jej mecze również zaliczam. Lubię zajrzeć na obiekty w podokręgach rybnickim, skoczowskim, tyskim. Często, jak jadę gdzieś w Polskę, to sprawdzam, czy nie ma jakiegoś meczu w pobliżu. Mam trochę znajomości, które nagromadziły się przez tyle lat kibicowania. Odwiedzamy się z kolegami, zawsze jest też czas na małą integrację – tłumaczy.

Czechy to jednak jedynie pretekst do tego, aby opowiedzieć o „międzynarodowej karierze” naszego bohatera.

– Kibicuję Liverpoolowi i kilka razy udało się być na meczach tego zespołu. Lubię też Anderlecht i też udało się zobaczyć spotkania tej drużyny. Generalnie jednak na mecze europejskich pucharów jeżdżę do sąsiadujących z Polską krajów – Niemiec, Czech, Słowacji, czy na Litwę – wyjaśnia Piotr Karbowniczak, w którego dossier niewątpliwie imponującym i szczególnym miejscem jest reprezentacja Polski. Po raz pierwszy styczność z naszą drużyną narodową miał 33 lata temu.

– Pierwszy raz na meczu reprezentacji Polski byłem w 1987 roku. Mierzyliśmy się w Rybniku z Finlandią. Na początku jeździłem na mecze, które było blisko, w Polsce. Pierwszy wyjazd za kadrą zaliczyłem na Słowację, w 1995 roku. Ale z tego meczu za dużo nie pamiętam. Po prostu kierowca… pomylił drogę. Jechaliśmy na Brno i tak się wszystko pokomplikowało, że musieliśmy się wracać. Na sam mecz spóźniliśmy się. Dotarliśmy na 20 ostatnich minut. Ciekawie było też np. w Mińsku, w 2001 roku, gdzie graliśmy tuż po awansie na mundial w Korei Południowej i Japonii. W naszym zespole nastąpiło spore… rozprężenie i Białorusini nas zlali – wspomina z uśmiechem nasz rozmówca.

Rocznica ślubu rodziców, czyli mecz z Anglią

Ilość spotkań „biało-czerwonych”, w których „na żywo” uczestniczył Karbowniczak, jest imponująca. Wynosi bowiem, stan po meczu ze Słowenią na Stadionie Narodowym w listopadzie 2019 roku, 167 meczów! To znacznie więcej niż… Robert Lewandowski, rekordzista naszej reprezentacji pod względem liczby występów.

– Cóż, Robert musi mnie gonić – uśmiecha się „Strajku”. Przy okazji spotkań drużyny narodowej nasz rozmówca odwiedził prawie 30 krajów Europy. Najdalej na wschód był w Kazachstanie, a na zachód w Portugalii. Od 32 lat nie opuścił żadnego meczu reprezentacji na Stadionie Śląskim, choć pamiętajmy, że nasza kadra miała dłuższe przerwy od występów w „Kotle czarownic”.

– Od 1988 roku, konkretnie od meczu z Albanią, byłem na wszystkich meczach na chorzowskim obiekcie. Najtrudniej było dostać się na słynny mecz Polska – Anglia w 1993 roku. Odbywałem wtedy służbę wojskową i musiałem sporo się nakombinować, aby puścili mnie na ten mecz. Nawymyślałem, że… rodzice świętują 25-lecie ślubu i w ostatniej chwili dostałem przepustkę – wyjawił po latach nasz bohater.

Ślaski, Wembley, Estadio da Luz, ale też… San Marino. Oto tylko niektóre miejsca, gdzie kibicował „biało-czerwonym” Piotr Karbowniczak, który ma są sobą „udział” w trzech wielkich turniejach. Pierwszym był niemiecki mundial i mecz Niemcy – Polska w Dortmundzie.

– Udało mi się wylosować bilet na jeden, ten właśnie mecz. Na miejscu była sposobność, aby kupić wejściówki na pozostałe, ale dopadły mnie wówczas problemy zdrowotne i musiałem wracać. Na Euro w 2008 roku było już lepiej i udało mi się zaliczyć wszystkie trzy mecze grupowe. Na Euro 2012 nie zdobyłem biletu na mecz z Rosją, ale byłem wówczas w Warszawie w… pubie, naprzeciwko Stadionu Narodowego – wspomina „Strajkowicz”, który nie zamierza odpuścić Euro 2020.

– Wykupiliśmy sobie z małżonką przelot do Dublina i do Santander, chociaż jeszcze nie mamy biletów – mówi. Jego największy marzeniem jest to, aby obejrzeć mecze, a najlepiej kibicować w nich reprezentacji Polski, w Rosji, Turcji, a przede wszystkim w Brazylii. Na słynnej Maracanie.

Archiwista z zamiłowania

Samo kibicowanie i odwiedzanie kolejnych aren, nie tylko piłkarskich, to jedno. Ale Piotr Karbowniczak jest również niestrudzonym badaczem i archiwistą. I tu wracamy do jego największej pasji, czyli GKS-u Jastrzębie.

– Interesuję się historią GKS-u. Śmiało mogę powiedzieć, że lata spędziłem w bibliotekach i staram się odtworzyć wszystko, w czym brał udział mój ukochany klub. Ciężko jest dotrzeć do niektórych rezultatów, ustalić strzelców bramek, czy skład. Mowa nie tylko o meczach ligowych, ale też o spotkaniach okręgowego Pucharu Polski, czy sparingach. Staram się też spotykać z byłymi piłkarzami. W planach mam odwiedzenie siedziby podokręgu Rybnik, chociaż jakoś… ciężko jest się umówić, i OZPN w Katowicach. Jest jeszcze tej roboty sporo. Staramy się ustalić wszystko. Pomagam Marcinowi Boratynowi, kierownikowi Galerii Historii Miasta w Jastrzębiu Zdroju w zgromadzeniu materiałów. Zdjęć, wycinków, pamiątek. Wszystkiego, co jest związane z GKS-em – trzeba przyznać, że archiwum, nad którym nasz bohater cały czas pracuje, jest imponujące.

To zeszyty, jest ich już kilkanaście, które zawierają najmniejszą nawet wzmiankę o GKS-ie Jastrzębie.

– Jeżeli coś pojawia się w prasie, to wycinam i wklejam w odpowiednie miejsce, a także opisuję. Przyznaję, że większość materiałów pochodzi ze „Sportu”, który czytam codziennie. Są to relacje, rozmowy, „główki” meczowe, tabele, a także materiały publicystyczne. Komuś może się to kiedyś przydać. Tym bardziej, że GKS przechodził przez różne perturbacje w swojej historii i czegoś takiego, jak kroniki, po prostu nie ma – mówi Karbowniczak i ma rację. Dziś w klubie nie sposób natrafić na coś archiwalnego. Nie jest to jednak wina obecnych działaczy, ale przeszłości, kiedy to o podobne rzeczy nikt nie dbał.

Imponująca kolekcja biletów „Strajka” z meczów, na których był. Tu 1990 roku i spotkania ukochanego GKS-u Jastrzębie. Fot. Archiwum Piotra Karbowniczaka

530 kilometrów po Beskidach w 18 dni!

Niesamowite, że poza wymienionymi pasjami „Strajkowicz” ma jeszcze czas na wymagające wcale nie mniej zachodu i zaangażowania górskie wyprawy.

– Przynajmniej raz w miesiącu muszę być w górach – nie pozostawia cienia wątpliwości. A czasami jest tak, że uda mu się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pewnego razu „Strajku” doprowadził do szału byłego kierownika GKS-u Jastrzębie, Wojciecha Gluzę, z którym razem podróżował na mecz do Mołdawii.

– Jechaliśmy na mecz do Kiszyniowa. To był 2013 rok i spotkanie eliminacji mistrzostw świata za kadencji trenera Fornalika. Zależało mi, aby podczas wizyty w Mołdawii stanąć na najwyższym wzniesieniu tego kraju. Dojazd nie był łatwy. Trzeba było zjechać z głównej drogi, a reszta nawierzchni była w fatalnym stanie. Wojtek był coraz bardziej przerażony, więc zostałem w szczerym polu, a ekipa pojechała dalej. Jakież było jej zdziwienie, kiedy dwie godziny po nich, ja też – po wejściu na szczyt – pojawiłem się w Kiszyniowie! Dotarłem na miejsce dzięki dwóm, czy trzem autostopom. Jak człowiek chce i na czymś mu zależy, to stara się to realizować – powtarza nasz rozmówca. Stanięcie na szczycie wzniesienia Dealul Balanesti (428 m n.p.m) wytrawnym wspinaczom może okazać się… śmieszne. Ale Karbowniczakowi chodzi o to, aby stanąć na najwyższych szczytach i wzniesieniach wszystkich krajów Starego Kontynentu, czyli zdobyć „Koronę Europy”.

Na razie najwyższym górą, którą zdobył, jest Glossgloeckner w Austrii – 3798 m. n.p.m. Ponadto na swoim koncie „Strajkowicz” ma już Koronę Gór Polskich, Koronę Sudetów i Koronę Sudetów Polskich. A także kilka bardzo długich, wymagających wielkiej wytrzymałości, przejść, które polegają na tym, że codziennie pokonuje się od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów.

– Co roku ustalam plan wycieczek górskich. Mam za sobą Szlak Beskidzki, który liczy sobie 530 kilometrów. Dwukrotnie pokonałem Szlak Sudecki, bo za pierwszym razem miał 350 km, a później przedłużono go do 440 km. W pierwszym przypadku „uwinąłem się” w 18 dni. Kolegom, z którymi szedłem, zajęło to 20 dni. Ja się spieszyłem, bo miałem później… zaplanowany wyjazd w Alpy Bawarskie, na najwyższy szczyt Niemiec – Zugspitze (2962 m n.p.m.). Dlatego zależało mi na tempie. Ale kiedy moi partnerzy skończyli, to specjalnie dojechałem na miejsce, bo chciałem być razem z nimi – wyjaśnia Piotr Karbowniczak, który kocha góry. – Gdyby nie piłka nożna, to może kręciłbym się dziś koło… Himalajów – uśmiecha się.

Zaszczytna funkcja menedżera domu

Od 3,5 roku „Strajkowicz” jest na górniczej emeryturze. I na rozpoczęty niedawno rok ma już swoje plany. Również te niezwiązane z kibicowaniem, ale właśnie z górami.

– W miarę możliwości staram się przynajmniej jeden – czasem dwa lub trzy – szczyty, czy też wzniesienia w roku do „Korony Europy, zdobyć. Czasami, jak to było właśnie w Mołdawii, uda się „odhaczyć” jakąś mniejszą górkę podczas wyjazdu na mecz. Tak było też w zeszłym roku, kiedy na moją listę trafiły najwyższe punkty na Łotwie i w Estonii. Oba mają niewiele ponad… 300 m. n.p.m. Był też ambitniejszy plan, na Mont Blanc, m.in. dlatego, że kończyłem 50 lat, ale z różnych względów odłożyłem tę wyprawę na późniejszy termin. W 2020 roku zamierzam stanąć na najwyższym szczycie Słowenii, Triglavie (2864 m n.p.m.) – podkreśla człowiek z wielkimi pasjami, z jakim w tej opowieści mamy do czynienia. Jest osobą niezwykle skromną i taką, której nie lubić się po prostu nie da.

Sam o sobie mówi, że obecnie piastuje zaszczytną funkcję… menedżera domu.

– Kiedy pracowałem, to dom był na głowie żony. Teraz, kiedy poszła do pracy, ja się zajmuje zakupami czy gotowaniem. Trzeba żonie pomóc. Choćby z tego względu, że często mnie nie ma – mówi Piotr Karbowniczak, który w domu może liczyć na zdecydowanie niezbędne przy takich zainteresowaniach zrozumienie.

– Na początku nie było łatwo – uśmiecha się nasz bohater.

– Ślub wzięliśmy w styczniu, a niedługo potem był… pierwszy mecz wiosenny. Pojechaliśmy do Ruchu Radzionków. Poszło się… poświętować i człowiek wrócił nad ranem. Żona nie była zachwycona, ale z biegiem czasu się do tego przyzwyczaiła. Nie raz była ze mną na reprezentacji. Ostatnio byliśmy razem w Rydze, a poprzednio w Wiedniu. Zaliczyła też San Marino czy Brukselę – konstatuje Piotr „Strajkowicz” Karbowniczak.

Na zdjęciu: 2007 rok. Mecz Polska – Portugalia w Lizbonie. Piotr „Strajkowicz” Karbowniczak pierwszy z lewej.