Razem z Ireną mieliśmy lufy przy głowach

Pamięta pan, jak się poznaliście z Ireną Szewińską?

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: Jeszcze jako junior podczas Memoriału Kusocińskiego. Byłem o siedem lat młodszy, a Irena była już wielką gwiazdą, więc było tylko „dzień dobry” i koniec, nie przeszkadzam. Spotykaliśmy się potem na zgrupowaniach w Warszawie. Bliżej zaprzyjaźniliśmy się zimą 1974 roku, gdy polecieliśmy do USA i Kanady na serię mityngów. Spędziliśmy razem półtora miesiąca.

 

Tylko we dwójkę?

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: Tak, dostaliśmy imienne zaproszenia, bo ja wtedy wskoczyłem na pierwsze miejsce na świecie, a Irena wiadomo – królowa. W każdym tygodniu po dwa starty, a kończyliśmy wojaż halowymi mistrzostwami USA w słynnej Madison Square Garden. Ale nie było tak jak dzisiaj – opłacone hotele, przeloty, ciepłe hale i pełen komfort. Mieszkaliśmy u przedstawicieli Polonii, gdzie się dało. Trenowaliśmy w śniegu w Central Parku, a siłę robiliśmy z jakąś sztangą po piwnicach. Brałem Irenę na plecy i robiłem półprzysiady, nieraz przyłożyła głową w sufit, ale śmialiśmy się z tego.

 

Miała poczucie humoru?

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: O tak, niby spokojna, dostojna, ale też zawsze miała parę kawałów na podorędziu czy jakichś zabawnych historyjek z życia i kariery. Mnie lubiła, bo ja zawsze miałem coś zabawnego do powiedzenia, jakiś żarcik, którym rozładowywałem atmosferę. Jak choćby w Moskwie, gdy z powodu kontuzji nie awansowała do finału. Za to chyba też mnie lubiła. Ale w tej Ameryce nie zawsze było tak zabawnie…

 

Dlaczego?

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: Mieszkaliśmy u naszego przyjaciela Włodka Sokołowskiego, byłego świetnego tyczkarza, olimpijczyka z Tokio (zmarł w 2012 r. – przyp. red.), ale raz poszedł do pracy i zapomniał zostawić nam klucz. Ktoś nas wpuścił do klatki schodowej, ale też ktoś musiał zadzwonić na policję, że może jacyś złodzieje siedzą pod drzwiami. Nagle wpadają mundurowi z wrzaskiem, każą na kolana i przykładają nam lufy do głowy. Ale Irena wytłumaczyła im, że jest mistrzynią olimpijską i że nie chcemy się nigdzie włamać. Generalnie jednak było wspaniale, czas przeleciał nam błyskawicznie. Byłem pierwszy raz w Ameryce, dla mnie wszystko było nowe, Irena pokazywała mi, jak wygląda ten profesjonalny świat, to od niej się tego uczyłem. Od tego czasu byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. A przygód co niemiara.

 

To proszę o jeszcze jedną.

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: W 1977 roku wracaliśmy z Pucharu Świata w Duesseldorfie całą armadą, z Jackiem Wszołą i Bronkiem Malinowskim, ale bodajże na lotnisku w Kopenhadze uciekł nam ostatni samolot i musieliśmy nocować na ławkach. Chcieli nas deportować z powrotem do Niemiec, nie mieliśmy ważnej wizy. Wtedy zobaczył nas przypadkowo Olof Palme, wcześniej i później premier Szwecji, który zginął później w zamachu. On od razu: O, missys Irena Szewynska! I załatwił sprawę.

 

Miała do pana pretensje, gdy w 1985 roku uciekł pan z Polski i został w Niemczech Zachodnich?

WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: Nigdy tego nie odczułem, była bardzo taktowna i delikatna. Gdy spotkaliśmy się po paru latach, pytała jak mi się mieszka, jak żona, dzieci. Zawsze się interesowaliśmy najbliższymi. Potem widywaliśmy się parę razy do roku, spotykali przy różnych okazjach, jak np. na gali IAAF w Monte Carlo w 2013 roku. To była kochana, normalna, skromna kobieta. Zawsze miło spędzaliśmy czas.