Srebrny medal za pozycję spaloną

Zdzisław Kapka zagrał w RFN tylko w meczu o trzecie miejsce, ale dzięki temu miał udział w pokonaniu słynnych Brazylijczyków. W sumie w reprezentacji rozegrał 14 spotkań.

Andrzej STAWICKI: Pojechał pan na mistrzostwa świata w wieku zaledwie 20 lat.

Zdzisław KAPKA: – Absolutnie nie spodziewałem się powołania. Dowiedziałem się od kogoś na ulicy, bo nawet nie słuchałem radia, kiedy ogłaszano 22-osobowy skład. To był szok, zaskoczenie, że załapałem się na te mistrzostwa, i oczywiście radość. Pewnie gdybym wtedy nie został królem strzelców I ligi, to bym nie pojechał do Niemiec. Mogło przeważyć to, że niespełna 20-letni zawodnik wśród tak wielkich napastników strzela najwięcej goli w sezonie. Przed powołaniem rozegrałem zaledwie cztery spotkania w reprezentacji. Zadebiutowałem trzy dni po legendarnym meczu na Wembley z Irlandią i wypadłem przeciętnie. Potem wystąpiłem dwa razy w meczach towarzyskich z Haiti i w końcu z Grecją. Zagrałem 45 minut i wtedy zaprezentowałem się nieźle. Chyba to spotkanie zdecydowało, że pojechałem na mundial.

Drogę do kadry otworzyła Zdzisławowi Kapce skuteczność w lidze. Tu – w boju z Szombierkami w marcu 1974, w którym zdobył jedyną bramkę meczu. Fot. Jerzy Bydliński/archiwum Sportu

Co przekonało trenera Kazimierza Górskiego?

Zdzisław KAPKA: – Nie wiem, co przeważyło. Pojechało nas kilku młodych z tego samego rocznika 1954 – ja, Marek Kusto i Władek Żmuda. Nie sądzę, by któryś z nas miał nadzieje, że będzie podstawowym zawodnikiem. A, jak się okazało, Władek zagrał wszystkie spotkania. Wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie na zgrupowaniu przed mundialem i właściwie od razu stał się gwiazdą kadry.

W latach 70. XX wieku nie brakowało świetnych napastników.

Zdzisław KAPKA: – Było kilku innych chłopaków, którzy musieli się pogodzić, że są jeszcze lepsi. Poza Górnym Śląskiem mało kto pamięta Joachima Marxa. To był świetny napastnik, a nie znalazł się w ekipie na mistrzostwa. Z całym szacunkiem dla piłkarzy, którzy zdobyli w 1982 roku brązowy medal, kadra z 1974 była jeszcze silniejsza. Pierwsza jedenastka to był światowy top. A polska liga była jedną z najsilniejszych w Europie. Ktoś mógłby się z tego teraz śmiać, ale gdyby popatrzeć na piłkarzy, którzy w niej grali, to nie mam co do tego wątpliwości. Gdyby można było wyjeżdżać za granicę, byliby wiodącymi graczami w najlepszych drużynach. Moi głównie rywale to Andrzej Szarmach, Jan Domarski, Kazimierz Kmiecik – kolega z Wisły, czy wspomniany Marx.

Pierwszy kontakt z Kazimierzem Górskim?

Zdzisław KAPKA: – Na zgrupowaniu przed legendarnym meczem na Wembley. Tam byłem rezerwowym, a trzy dni później zadebiutowałem w reprezentacji przeciwko Irlandii. Pan Kazimierz to był człowiek, który dla polskiej piłki zrobił bardzo dużo.

Mecz na Wembley jest kamieniem milowym dla polskiej piłki. W jaskini lwa wywalczyliśmy ceny punkt, choć to rywale byli zdecydowanym faworytami…

Zdzisław KAPKA: – Rzeczywiście chyba niewiele osób wierzyło, że uda nam się osiągnąć sukces. Anglicy wtedy byli potęgą piłki nożnej, a my dopiero mieliśmy zacząć coś znaczyć. Byli więc pewni siebie. To był bardzo fajny mecz, ale trzeba przyznać, że mieliśmy dużo więcej szczęścia. Nie myślę tylko o tym, że atakowali, a nam się udało wyjść obronną ręką. Przecież bramka dla nas to był spory błąd bramkarza. Z drugiej strony – w obecnych czasach Anglicy nie dokończyliby tego meczu w pełnym składzie. W kontrataku Grzegorz Lato wychodził na czystą pozycję, a jeden z rywali ciągnął go za koszulkę. Grzesiek biegł, biegł aż w końcu nie dał rady i go Anglik obalił. Nie było nawet żółtej kartki. A tak do samego końca był strach, bo rzeczywiście przeważali.

Jak się zachowywali?

Zdzisław KAPKA: – Już w tunelu próbowali nas wywrzeć presję. Gdy wyszliśmy na rozgrzewkę, kibice darli się na nas „animals” („zwierzęta”). Na boisku jednak mieliśmy piłkarzy, którzy takie ciśnienie potrafili bez problemu wytrzymać. Ta jedenastka to był top światowej piłki.

A w niej – 19-letni wówczas Zdzisław Kapka.

Zdzisław KAPKA: – W pewnym momencie było zagrożenie, że Jasiu Domarski będzie musiał zejść z powodu kontuzji. Mało brakowało, bym wtedy wszedł na boisko, bo pan Kazimierz wysłał mnie na rozgrzewkę. To jeszcze było, zanim padła bramka dla nas. Muszę powiedzieć, że choć jestem raczej odporny na takie rzeczy, to kolana się pode mnę ugięły. Rozgrzewałem się tuż pod nosem angielskich kibiców. Takiego tłumu wcześniej nie widziałem! Doping robił wrażenie. Na szczęście Jasiu się pozbierał i strzelił tą jedną z najważniejszych bramek w historii polskiej piłki nożnej.

Trzy dni później mecz towarzyski. Świętowaliście?

Zdzisław KAPKA: – Ja byłem zbyt młody, by imprezować, ale chłopcy poświętowali.

I wreszcie nadszedł ten dzień. Debiut w reprezentacji, „Mazurek Dąbrowskiego”…

Zdzisław KAPKA: – Każdy chłopak, który gra w piłkę, marzy o tym. Wydaje mi się, że nie ma takich kozaków, którzy – chociażby w środku – nie przeżywaliby takiego wydarzenia. To jest niesamowita adrenalina, kiedy płynie „Mazurek Dąbrowskiego”. Nie da się tego opisać słowami i nie wierzę, by ktoś podszedł do debiutu na spokojnie. Wtedy nie było zwyczaju, by śpiewać hymn, czy trzymać rękę na sercu. Po prostu stało się, słuchało, a każdy to po swojemu przeżywał. Zostaliśmy wtedy w Irlandii bardzo mile przyjęci, bo przecież trzy dni wcześniej wyrzuciliśmy z mistrzostw świata Anglików, za którymi miejscowi nie przepadali. To był mecz towarzyski i przegraliśmy 0:1. Nikt jednak tym się za bardzo nie przejmował, bo przecież jechaliśmy na mundial.

Zanim pojechaliście do Niemiec, był obóz w Tatrach.

Zdzisław KAPKA: – Mieliśmy długie zgrupowanie w Zakopanem. Nie pamiętam, czy to był jakiś ciężki obóz. Wtedy były inne czasy i selekcjoner, jeśli sobie zażyczył, mógł nawet przerwać rozgrywki i zorganizować obóz. I tak właśnie było wtedy; sezon dokończyliśmy dopiero po powrocie z mundialu. Z Zakopanego właściwie od razu pojechaliśmy do Niemiec. Naszą bazą była miejscowość Murrhardt koło Stuttgartu, gdzie rozegraliśmy dwa mecze grupowe.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Wyjazd zza żelaznej kurtyny był szokiem?

Zdzisław KAPKA: – Nie, bo już wcześniej z Wisłą i kadrą jeździłem do innych krajów spoza bloku komunistycznego. Nawet z klubem byliśmy w Stanach Zjednoczonych, a ja miałem wtedy 17 lat. To był ewenement, bo się właściwie nie jeździło do tego państwa. Wyjazd do RFN natomiast nie robił na mnie wrażenia.

W reprezentacji była hierarchia?

Zdzisław KAPKA: – W każdej drużynie zawsze jest hierarchia. Starsi albo też najlepsi mają więcej do powiedzenia niż ławka rezerwowych czy młodzi. Ale w kadrze nie było absolutnie podziału na panów i chłopców. To jednak była elita polskiej piłki. Oczywiście jak trzeba było po treningu pozbierać piłki i sprzęt, to nie robił tego Deyna, tylko najmłodsi w zespole. To jednak było dla każdego naturalne.

Jak spędzaliście wolny czas na mundialu?

Zdzisław KAPKA: – Dużo nie było, bo graliśmy właściwie co trzy dni. To były początki wideo i mogliśmy obejrzeć z odtworzenia wszystkie spotkania. Po prostu był w bazie człowiek, który miał dostęp do kaset i puszczał mecz, który chcieliśmy. To był dla nas szok. Poza tym oczywiście czytało się książki i grało w karty.

A kontakt z bliskimi?

Zdzisław KAPKA: – Jeśli ktoś miał telefon w domu, to mógł próbować się dodzwonić. Dla młodego pokolenia to może być trudne do zrozumienia, ale wtedy telefon był rzadkością. Ja nie miałem. Mogłem wysłać pocztówki do znajomych i rodziny. Było jasne: jestem na mistrzostwach i nie ma ze mną kontaktu.

Czy reprezentacja wyglądała tak, jak powinna wyglądać?

Zdzisław KAPKA: – Tak, to było – jak tamte czasy – dobrze zorganizowane. Mieliśmy takie same koszule, krawaty i garnitury. Prezentowaliśmy się jak trzeba. Także dresy wszyscy mieli takie same, firmy Adidas. Wtedy to było naprawdę coś.

Rozpoczynają się mistrzostwa i siedzi pan na ławce…

Zdzisław KAPKA: – Właściwie to na trybunach. W kadrze było 22 zawodników, ale na mecz wybierano tylko 16. Sześciu trafiało na widownię. To było zwyczajnie krzywdzące. Oczywiście bardzo cieszyłem się, że pojechałem na mundial, ale można było to inaczej rozwiązać. Lepiej by się każdy czuł na ławce, nawet wiedząc, że nie wejdzie na boisko. Teraz selekcjoner ma do dyspozycji 12 rezerwowych. Może więc wybierać dogodne dla siebie warianty.

Wierzył pan, że uda się zagrać?

Zdzisław KAPKA: – Byłem najmłodszy w polskiej kadrze. Z tego samego rocznika – jak mówiłem – byli Żmuda i Kusto, ale ja urodziłem się w grudniu. Oczywiście jechałem z nadzieją, że wystąpię. Chłopcy jednak tak dobrze grali, że trudno było liczyć na jakieś duże zmiany. Selekcjoner nie chciał mieszać w składzie i trudno było przebić się nawet do kadry meczowej. Nawet na spotkanie z Włochami, w którym teoretycznie mógł dać odpocząć niektórym zawodnikom, nie robił zmian. Cieszyłem się wiec z tego, że jestem na mundialu i godziłem się ze swoją rolą w drużynie.

W końcu znalazł się pan w kadrze meczowej i to na niezmiernie ważne spotkania. Trener Górski rozmawiał z panem o tym?

Zdzisław KAPKA: – Siedziałem na trybunach poza dwoma ostatnimi spotkaniami – słynnym meczem na wodzie z Niemcami i o trzecie miejsce z Brazylią. Nie było indywidualnej rozmowy trenera Górskiego ze mną, tylko na odprawie pan Kazimierz podał, jaka będzie kadra meczowa. Trafiłem do składu na mecz z Niemcami, bo lekki uraz miał Andrzej Szarmach. W podstawowej jedenastce zastąpił go Jasiu Domarski, a ja byłem rezerwowym.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Jak wyglądał ów mecz na wodzie z perspektywy ławki rezerwowych?

Zdzisław KAPKA: – Na pewno mieliśmy takich piłkarzy, że śmiało mogliśmy myśleć o wygraniu z Niemcami. Niestety, ten mecz musiał tego dnia dojść do skutku. Co ciekawe, na rozgrzewce świeciło słońce i nie spadła nawet kropla. Zeszliśmy do szatni i nagle informacja, że mecz będzie opóźniony z powodu deszczu. Pomyślałem, że to chyba jakieś żarty. Gdy wyszliśmy zobaczyć, to wygląda, jakby wielkolud stanął nad stadionem i wylewał wielkie kubły wody na murawę. Oczywiście warunki były takie same dla obu drużyn, ale nam odebrały nasze największe atuty, czyli szybkość, dynamikę i grę z kontry. Zneutralizowały walory Grześka Laty czy Roberta Gadochy.

Nie było szans, by przełożyć mecz?

Zdzisław KAPKA: – Myślę, że jeśli nawet komuś przeszło przez głowę przełożenie spotkania, to byłoby to niewykonalne. Co zrobić z prawie 60 tys. kibiców na trybunach? A mecze o trzecie miejsce i finał też przekładać? Jestem przekonany, że nawet nie brano tego pod uwagę. Służby starały się coś zdziałać, ale drenaż nie nadążał z odprowadzaniem wody. Udało się tyle zrobić, że jedna połowa była całkiem znośna.

Zbliża się 70 minuta meczu o trzecie miejsce…

Zdzisław KAPKA: – Wszystko działo się jak na zwykłym spotkaniu. Pan Kazimierz podchodzi i mówi: „Idź się rozgrzewaj, bo wejdziesz”. Pierwszy moment to było zaskoczenie, ale jak się już wchodzi na boisko, to wtedy nie myślisz o tym, co się dzieje wokół. Wtedy liczy się tylko koncentracja na grze. Zmieniłem Szarmacha. Trener Górski nie robił profesury z piłki nożnej. Wiedziałem, że mam wejść na środek ataku i grać to, co najlepiej umiem. Jeśli chodzi o przeżycie, to nie ulega wątpliwości, że to był najważniejszy mecz w mojej karierze. Piłkarsko to nie było coś wielkiego w moim wykonaniu. Nie było tak, że wszedłem, namieszałem na boisku i dzięki temu wygraliśmy. Dopasowałem się raczej do poziomu. OK, pośrednio brałem udział w akcji bramkowej, ale nie było tak, że ograłem dwóch Brazylijczyków i wyłożyłem piłkę. Zresztą na boisku byłem niecałe 20 minut.

Mówi się, że rywale – zajęci łapaniem pana na pozycji spalonej – zostawili całe skrzydło Grzegorzowi Lacie i dzięki temu zdobył zwycięską bramkę.

Zdzisław KAPKA: – Gdyby chwilę wcześniej zagrał do mnie, to może i ja bym wyszedł sam na sam? Nie wiadomo jednak, czy bym strzelił, może rywale by mnie dogonili, a może bramkarz by obronił? Na pewno moja pozycja spalona w pewien sposób pomogła Grześkowi, bo obrońcy – choćby podświadomie – na moment zwolnili. A potem, przy jego szybkości, mogli tylko obejrzeć jego plecy. Na boisku decydują zwykle odruchy. Grzesiek mógł mnie nawet nie widzieć, po prostu zdecydował się na indywidualną akcję. Zobaczył przestrzeń, a znał swoją dynamikę, więc ruszył. Zresztą ja też pobiegłem za akcją i ich dogoniłem, ale Grzesiek zachował się jak na król strzelców przystało i zdobył siódmą bramkę na tym mundialu. W dzisiejszych czasach sędzia nie miałby wątpliwości. To była bowiem pozycja spalona, a to nie to samo co spalony. Wtedy liniowy podniósł chorągiewkę, ale arbiter główny zachował się jakby był z obecnych czasów, i puścił grę.

Trzecie miejsce to była spora niespodzianka?

Zdzisław KAPKA: – Na tych mistrzostwach w ogóle nie byliśmy faworytem. Przed pierwszym meczem z Argentyną skazywano nas na porażkę. A to był kluczowy mecz dla dalszej gry. Tak na marginesie – podczas sparingów przed mundialem wyglądaliśmy bardzo słabo. Wręcz nie brakowało głosów, po co my tam w ogóle jedziemy. Dostaniemy w łeb od Argentyny, w łeb od Włochów. Może poradzimy sobie z Haiti. Ten pierwszy mecz z Argentyną, który wygraliśmy 3:2, dodał nam wiatru w żagle. Bardzo szybko strzeliliśmy dwie bramki, po naprawdę wielkich błędach bramkarza i pomocników rywali. Choć potem zdobyli kontaktowego gola, to kontrolowaliśmy spotkanie. Tym bardziej, że szybko im odpowiedzieliśmy, gdy bramkarz Argentyny rzucił piłkę pod nogi Grześka Laty. Spotkanie z Haiti? Nie ma co się oszukiwać, to był bardzo słaby zespół. Teraz na mundialu takiej przepaści między dwiema reprezentacjami nie ma. To już nam dało awans. Zespół nabrał rozpędu i wiary, że może wygrać z każdym. Najsłabszy mecz przytrafił nam się z Jugosławią, ale i tak potrafiliśmy wygrać, co tym bardziej świadczyło o sile drużyny.

Wywalczyliście trzecie miejsce, ale medale dostaliście srebrne…

Zdzisław KAPKA: – Wtedy był taki podział: złoty, pozłacany, srebrny i brązowy. Oczywiście jest w najważniejszym miejscu. Mam trzy takie najcenniejsze pamiątki: medal mistrzostw świata, medal za mistrzostwo Polski z Wisłą w sezonie 1977/78 i brązowy medal z mistrzostw Europy U18 z 1972 roku. W tej właśnie kolejności.

Co działo się po meczu z Brazylia?

Zdzisław KAPKA: – No jak to co? Impreza. Nasz powrót był opóźniony o dzień lub dwa, bo w kraju przygotowywano powitanie. Cała Polska żyła tym sukcesem i na nas czekała. Oczywiście po przylocie do kraju przez dwa dni trwały spotkania z najważniejszymi władzami. Wiedzieliśmy, że czekają na nas w Polsce, ale nie spodziewaliśmy się takiego przywitania. Jechaliśmy otwartym autobusem z lotniska do centrum Warszawy. Na całej trasie były tłumy, które wiwatowały na naszą cześć i rzucały kwiaty. To były niesamowite momenty, uczucie nie do opisania.

Jak was nagrodzono za ten sukces?

Zdzisław KAPKA: – Dostaliśmy pieniądze. Mnie wystarczyło na dużego fiata. Po prostu kupiłem dolary i poszedłem do Pewexu kupić auto. Podstawowy zawodnicy dostali więcej, ale to normalne. Niektórym wystarczyło na BMW.

Potem powrót do domu.

Zdzisław KAPKA: – Kolejne powitanie mieliśmy w Krakowie. Też wizyty w urzędzie miasta, medale, dyplomy, wizyty w zakładach pracy. Szybko staliśmy się dużo bardziej rozpoznawalni, zwłaszcza ci młodsi w drużynie, bo starszych już trochę znano. Byliśmy postaciami i np. jak pojechaliśmy do zakładu chyba w Żyrardowie, w którym składano kolorowe telewizory, to każdy z nas dostał odbiornik. Oczywiście nie wzięliśmy ich pod pachę, dostarczono je nam po jakimś czasie do odbioru.

Byliście tak popularni jak teraz Robert Lewandowski i spółka?

Zdzisław KAPKA: – Trudno to porównać z obecną popularnością, bo wtedy mecz klubowy w telewizji to była rzadkość. Kibice rozpoznawali cię na podstawie niezbyt niewyraźnych zdjęć w gazecie, albo po prostu chodzili oglądać mecze na żywo.

Na mistrzostwa świata w 1978 i 1982 roku już pan nie pojechał.

Zdzisław KAPKA: – U kolejnych selekcjonerów, czyli Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka, zagrałem po kilka spotkań, ale nie przebiłem się na stałe do kadry. W Wiśle cofnięto mnie do drugiej linii, w której w kadrze nie brakowało konkurencji: był Deyna, pojawił się Zbyszek Boniek. Trenerzy uznali, że ktoś bardziej się przydaje do drużyny i musiałem się z tym pogodzić. Tak jak w 1974 roku niektórzy zawodnicy nie pojechali i musieli się z tym zmierzyć, tak samo ja cztery lata później i w 1982 roku.

14 spotkań w kadrze to duży dorobek?

Zdzisław KAPKA: – W moich czasach reprezentacja nie grała tak często, 14 spotkań więc to niezły wynik. Oczywiście chciałoby się, by było ich więcej, ale tak wybierali selekcjonerzy. Boniek, Janusz Kupcewicz, Andrzej Buncol, to byli chyba moi najgroźniejsi rywale do miejsca w kadrze.

Przed nami mundial w Rosji. Co może tam osiągnąć kadra?

Zdzisław KAPKA: – W Rosji będzie nam dużo trudniej o taki sam sukces, jak na Euro w 2016 roku. Zawodnicy, którzy byli w kadrze na mistrzostwa we Francji, byli w lepszej dyspozycji niż teraz. Właściwie wszyscy grali w swoich klubach, a nie siedzieli na ławce rezerwowych. Adam Nawałka ma trochę problemów zarówno ze zdrowiem zawodników, jak i z tym, że jego wybrańcy mają problemy z regularnym graniem. Pytanie, jak podczas zgrupowań przed mundialem wszystko poukłada. Jestem przekonany, że wyjdziemy z grupy, choć oczywiście doceniam rywali.

Z jakimi kłopotami mierzy się selekcjoner?

Zdzisław KAPKA: – Na kilku pozycjach Adam ma problem. Brakuje lewego obrońcy na odpowiednio wysokim poziomie. W środku obrony mamy tylko jednego pewniaka Kamila Glika. Nie jestem przekonany, że do pary z nim mamy stoperów światowego formatu, a takich potrzebujemy, by zaistnieć na mundialu. Jest też problem na skrzydłach. Brakuje nam tam zawodników, którzy byliby w stanie pociągnąć grę. Pod dużym znakiem zapytania stoi forma Kuby Błaszczykowskiego: czy w ogóle zdąży dojść do odpowiedniej dyspozycji? Sławek Peszko i Kamil Grosicki to są dobrzy piłkarze, ale chyba nie na tyle, by zawojować z nimi mundial. Pytanie, czy mamy lepszych lub czy uda się ich doskonale przygotować na turniej. Kręgosłup drużyny jest silny pod warunkiem, że Grzegorz Krychowiak będzie w formie z Euro. Poza słabym punktami, które wymieniłem, mamy zawodników bardzo dobrej lub wręcz najwyższej klasy. Nie wiem, czy Adam też widzi takie problemy w kadrze, ale jeśli tak, to jestem przekonany, że pracuje nad rozwiązaniami.

Rozmawiał Andrzej Stawicki