W żadnej lidze Ruchu się nie wstydzi

Chyba nie ma drugiej osoby, dla której sobotni mecz Ruchu z Rozwojem byłby bardziej niezwykły niż dla Marka Kolonki. 44-latek jest rodowitym chorzowianinem, mieszka tuż obok stadionu przy Cichej, od zawsze kibicuje Ruchowi i tam zaczął swoją przygodę z piłką, spędził 4 sezony w pierwszej drużynie „Niebieskich”, a od 1996 roku – z drobnymi przerwami – jego drugim domem jest budynek katowickiego klubu przy ul. Zgody 28. W Rozwoju był bramkarzem, a od wielu sezonów pełni funkcję trenera golkiperów. Pozostając przy tym zagorzałym kibicem Ruchu.

Szczęka opadała…

– Wychowałem się i do dziś mieszkam… jakieś 40 metrów od stadionu. Jedni mówią, że to jeszcze Batory, inni – że już centrum. Nota bene, to przecież osiedle o nazwie „Ruch”. Gdy spiker podaje składy, to przez otwarte okno wszystko słychać. A jeśli wejdzie się na dach, widać prawie całe boisko. Zawsze powtarzam, że stadion Ruchu to mój duży pokój. Niektórzy ludzie, którzy dorobili się wielkich posiadłości, pewnie dalej mają do łazienki niż ja z domu na Cichą – uśmiecha się „Kolon”.

Do kadry pierwszego zespołu Ruchu trafił bardzo wcześnie. Nie miał wtedy jeszcze ukończonych 16 lat, gdy uznano, że w ekipie świeżo upieczonego mistrza Polski z 1989 roku zostanie trzecim bramkarzem, po Ryszardzie Kołodziejczyku i Piotrze Lechu. – Na pierwszym treningu byłem niczym mistrz gry w dwa ognie. Nie potrafiłem zderzyć się z piłką! Strzelali mi ludzie, którym miesiąc wcześniej biłem brawo i kibicowałem z trybun. A tu nagle przechodzi obok mnie Krzysiu Warzycha, Mietek Szewczyk, Darek Fornalak, Waldek Fornalik… Mi tylko szczęka coraz niżej opadała – opowiada nasz rozmówca, który nigdy nie odciął się od środowiska kibicowskiego. – Już jako członek pierwszej drużyny, na niejeden mecz – gdy nie załapałem się do osiemnastki – jechałem z kibicami. Nigdy nie byłem „kibolem”, ale zawsze chciałem sobie pośpiewać – przyznaje.

Szewczyk zaprosił do boksu

W ekstraklasie nie było mu dane zadebiutować. Jak wspomina, niepotrzebnie poszedł na wojnę z Piotrem Lechem. – Bardzo się nie lubiliśmy. Pamiętam, że raz Piotrek wziął mnie na bok i powiedział: „Póki ja będę w Ruchu, to nie zagrasz!”. Dotrzymał słowa. W meczu z Polonią Warszawa wyskoczył mu bark, ale nie dość, że nie zszedł z boiska, to jeszcze obronił karnego! Z Widzewem z kolei stracił na moment przytomność, lecz też nie chciał ustąpić. Żeby była jasność: na tyle dorośliśmy, zmądrzeliśmy, że dziś mamy z Piotrkiem naprawdę bardzo fajne relacje. Bardzo go szanuję i do dziś uważam, że był to jeden z lepszych bramkarzy w Polsce – przekonuje Marek Kolonko.

Jak wylicza, jego przygoda z ekstraklasą zakończyła się na kilkunastu, może 20 meczach obejrzanych z perspektywy ławki rezerwowych. Zasiadał na niej, gdy Lecha albo Kołodziejczyka brakowało wskutek kontuzji czy kartek. – Może za bardzo skupiałem się na tym, by spełniać rolę „tego młodego”? Długo cieszyłem się, gdy zawodnicy dopuszczali mnie do swojego towarzystwa, gdy mogłem z nimi wyjść na imprezę. W Ruchu rządził wtedy Mietek Szewczyk, a szatnia była tak zrobiona, że dzieliła się na dwuosobowe boksy. Gdy Waldek Waleszczyk skończył karierę, Mietek długo miał wolną szafkę w swoim boksie. Nikt z młodych nawet nie pomyślał, że może tam siąść, a Mietek sam zaprosił mnie do siebie i pozwolił mówić na „ty”. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Czerpałem radość z takich małych rzeczy – podkreśla.

Wrócił na dwa tygodnie

„Kolon” z Ruchem rozstał się w 1994 roku w mało przyjaznych okolicznościach. Chciał odejść już wcześniej, ale trener Albin Wira poprosił go o zmianę decyzji, deklarując, że będzie bronił w zespole rezerw. – W 4. albo 5. kolejce do drugiej drużyny zszedł Piotrek Lech. Wkurzyłem się, nawet nie przyszedłem na mecz. Dla przykładu trener Wira wyrzucił mnie z klubu. Dziś wiem, że powinienem powalczyć o swoje w inny sposób – przyznaje.

Potem dwa lata spędził w Wawelu Kraków, zaliczając tym samym obowiązkową służbę wojskową. W koszarach musiał przebywać jedynie do czasu przysięgi. Następnie – za żołd – grał dla III-ligowca, który w tamtym czasie wywalczył nawet awans.

O Ruch otarł się jeszcze dwukrotnie. Po wyjściu z wojska musiał stawić się na Cichej, ale poprosił trenera Jerzego Wyrobka o zgodę na definitywne odejście. Padło na IV-ligowy wówczas Rozwój. W 1997 roku zaś, podpisał nawet przy Cichej… dwutygodniowy kontrakt! – Zaproponowano mi dłuższy, ale nie chciałem; wiedziałem, że nie mam szans. Trenerem był Orest Lenczyk, w Ruchu była wtedy plaga kontuzji. Zaproszono mnie, bym pomógł na treningach. Dwa razy usiadłem na ławce i wróciłem do Rozwoju. Tak się to toczy po dziś dzień. Jestem tu szczęśliwy. Gdy „Niebiescy” walczyli w barażu o utrzymanie na zapleczu ekstraklasy ze Zniczem Pruszków, powiedziałem, że nie wyobrażam sobie grać z Ruchem w jednej lidze. Niestety, czarny scenariusz po latach się spełnił. Nigdy jednak się od tego klubu nie odetnę. Jak to się mówi – w żadnej lidze Ruchu się nie wstydzę. Staram się być na każdym meczu, w tygodniu zawsze pojawiam się na kawie. Czy to z moim przyjacielem Rysiem Kołodziejczykiem, czy całym sztabem, czy z pracownikami, którzy zawsze mnie chętnie ugoszczą, czy z kierownikiem Andrzejem Urbańczykiem… Mógłbym powtarzać, że mecz z Ruchem jest dla mnie jak każdy inny, ale sam bym wtedy siebie oszukiwał – zawiesza głos „Kolon”.

 

 

319

LIGOWYCH meczów w barwach Rozwoju rozegrał Marek Kolonko.

 

Na zdjęciu: Obecnie Marek Kolonko (z lewej) szkoli w Rozwoju swoich następców; jednym z nich jest Bartosz Golik.