Widziane z kraju. Lekcja dla marzycieli

Piotr Małachowski schodzi ze sceny w sposób, w jaki nikt by nie chciał – srebrny medalista olimpijski z Pekinu i Rio de Janeiro odpadł w eliminacjach konkursu dyskoboli, swoich czwartych igrzysk.


Ale też nie sposób 38-letniego atletę wrzucać do jednego worka z całym tabunem młodszych o kilkanaście lat polskich sportowców, którzy w Tokio nam tylko mignęli.

O Małachowskim zapomnieć będzie nie sposób, bo to nie tylko utytułowany Mistrz – na koncie 7 medali igrzysk, mistrzostw świata i Europy – ale też postać nad wyraz pozytywna: prostolinijny brat-łata, dowcipny gawędziarz, dusza-człowiek z sercem na dłoni i otwartym portfelem dla tych w potrzebie – sam był w niej wielokrotnie. A zarazem modelowy przykład niedocenianej często wychowawczej i prospołecznej roli sportu. Jako szybko łysiejący krzepki młodzian dorabiał na tzw. bramce w dyskotekach i kto wie, czy gdyby nie perspektywa kariery wyczynowego sportowca, nie zasiliłby armii półświatka; a tak został też – w 2005 roku – żołnierzem armii Rzeczpospolitej.

„Machałek”, jak lubiano go nazywać, to zarazem symbol przewrotnego i niewdzięcznego losu sportowca, jakich w Polsce mieliśmy bez liku, począwszy od znakomitego oszczepnika Janusza Sidły. Niby spełniony, niby z workiem medali i pucharów, a jednak nie do końca – srebro w Pekinie było radosną niespodzianką, srebro w Rio już rozczarowaniem: Polak złoto stracił w ostatniej próbie, gdy przebił go Christoph Harting; Niemiec nigdy wcześniej i nigdy potem nie stanął na podium żadnej dużej imprezy!

Dziś wiemy, że dla Małachowskiego to również było apogeum, ale jeszcze walczył, choć metryka nie kłamała. Wybaczmy więc Mistrzowi wycieczkę do Tokio, zasłużył na nią jak mało kto. A potem zatrzymajmy go dla sportu; sam jego życiorys to najlepsza lekcja dla wszystkich młodych marzycieli, których niedostatek tak mocno dziś w Tokio odczuwamy.


Fot. Rafał Oleksiewicz/PressFocus