Z kolegami tylko jako napastnik

Mateusz MIGA: W wieku 11 lat zamieniłeś Promień Żary na UKP Zielona Góra. W jaki sposób dojeżdżałeś na treningi?
Mateusz LIS: – Nie musiałem dojeżdżać, bo do Zielonej Góry przeniosłem się wraz z rodzicami. Akurat tak fajnie się złożyło, że rodzice otrzymali propozycję lepszej pracy, więc przeprowadzka była nam wszystkim na rękę. Dla mnie Zielna Góra była idealnym miejscem do dalszego rozwoju.

Po pięciu latach kolejna przeprowadzka, jeszcze dalej od domu, tym razem do Poznania.
Mateusz LIS: – Po skończeniu gimnazjum przeniosłem się do akademii Lecha i mieszkałem w internacie we Wronkach. Ten etap potrwał tylko rok, bo zostałem zauważony przez trenerów pierwszego zespołu i przeniosłem się do Poznania.

Tam miałeś możliwość trenowania z Andrzejem Dawidziukiem, jednym z najlepszych w Polsce ekspertów od bramkarzy.
Mateusz LIS: – Można to był poczuć. To trener Dawidziuk ściągnął mnie do Lecha. Nie miałem jeszcze wówczas menedżera, decyzję podjąłem po rozmowie z tatą. Znałem też opinie krążące po Polsce na temat trenera. To wszystko sprawiło, że zdecydowałem się na przenosiny i myślę, że był to dobry ruch.

W internacie udawało ci się łączyć treningi z nauką?
Mateusz LIS: – We Wronkach mieliśmy wszystko, co jest potrzebne do rozwoju. Warunki – bajka. Do szkoły? 200 metrów. Na boisko? 300. Nie byłem kujonem, ale nie miałem też z nauką większych problemów. Nie przesiadywałem wieczorami nad książkami, a jednak jakoś prześlizgnąłem się przez tę szkołę. Mieliśmy fajną, zgraną klasę, i choć skupialiśmy się na piłce, przez szkołę też przebrnęliśmy. W internacie różne głupoty wpadają do głowy, ale chyba jeszcze za wcześnie, by zdradzać szczegóły.

Co zdecydowało, że postanowiłeś zostać bramkarzem?
Mateusz LIS: – Wzrost. Już w przedszkolu byłem najwyższy. Co ciekawe, gdy graliśmy z kolegami na boisku za blokiem to nigdy nie stałem na bramce. Wiadomo, na podwórku w bramce stoi najgrubszy albo ten, kto ma bluzę. Ja więc przychodziłem bez bluzy (śmiech) i wolałem strzelać bramki. Wysoki jestem pewnie po rodzicach, choć przypominam sobie, że jak trafiłem do akademii Lecha byłem chyba najniższy z bramkarzy. Dopiero potem przeskoczyłem chłopaków.

To miało wpływ na to, jak dziś grasz nogami?
Mateusz LIS: – Myślę, że tak, bo uważam, że gra nogami wychodzi mi całkiem dobrze. W Zielonej Górze też często grałem w polu. Podczas treningów na sztucznej murawie nie było sensu się rzucać, bo za każdym razem kończyło się to zbitym bokiem. Trenerzy mówili więc, bym szedł biegać z kolegami. Nie wyglądało to źle, strzelałem bramki, jakby ktoś patrzył z boku to chyba trudno byłoby mu zorientować się, że jestem bramkarzem.

Lewą nogę masz dużo słabsza od prawej?
Mateusz LIS: – Myślę, że jest zbliżona. Ale gdy przychodziłem do akademii Lecha mojej lewej nogi nie było w ogóle. Potem dużo nad nią pracowałem. Po treningach brałem worek piłek i kopałem lewą nogą z bliska w siatkę. Spędziłem w ten sposób wiele czasu i myślę, że dało to niezłe efekty.

Był taki moment podczas pobytu w Lechu w którym poczułeś, że masz szansę na debiut?
Mateusz LIS: – Tak. To była końcówka sezonu 2015/16, Lech już o nic nie walczył, a ja od czterech spotkań siadałem na ławce rezerwowych. Graliśmy z Zagłębiem na wyjeździe i czułem, że mogę dostać szansę. Ale trener Dawidziuk wyjaśnił mi jak on to widzi. Wytłumaczył, że nie chce, abym zagrał w jednym meczu w końcówce sezonu, a potem zniknął, bo już wtedy wiadomo było, że w kolejnym sezonie pójdę na wypożyczenie. Nigdy nie wiadomo jak potoczy się spotkanie, a taki występ – jeśli mecz Lechowi by nie wyszedł – mógłby sprawić, że zostałbym zapamiętany w gorszy sposób. Trener Dawidziuk chciał bym wszedł do bramki w odpowiednim momencie i już w niej został.

A kiedy zrozumiałeś, że to twój koniec w Lechu?
Mateusz LIS: – Nie podchodziłem do tego w ten sposób. Miałem nadzieję, że po powrocie z wypożyczenia jakoś uda się w Lechu zaistnieć. Ale podczas pobytu w Rakowie zrozumiałem, że w Lechu będzie mi ciężko i czasz poszukać czegoś innego. Przecież na Lechu świat się nie kończy. I w ten sposób jestem, gdzie jestem.

Podczas pobytu w Podbeskidziu doznałeś nietypowej kontuzji. Możesz to opisać?
Mateusz LIS: – Sprzęt w Podbeskidziu mieliśmy dość wiekowy. Chciałem wbić w murawę tego tzw „brazylijczyka” sztucznego piłkarza, z których ustawia się mur. Murawa była twarda, więc zamachnąłem się z całej siły, a w tym momencie odstający kawałek plastiku przebił rękawicę i wbił mi się w kciuka. Złapałem jeszcze ze dwie piłki i dopiero po chwili zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo cała ręka zaczęła mi mrowić. Gdy zdjąłem rękawicę, wylała się z niej krew. Od razu pojechałem do szpitala, tam założono mi sześć szwów i czekały mnie dwa tygodnie przerwy.

Po Podbeskidziu wylądowałeś w Rakowie i tam twoja kariera wróciła na dobre tory.
Mateusz LIS: – To był bardzo dobry krok. Raków był mną zainteresowany już wcześniej, ale wtedy wybrałem Podbeskidzie. Głównie dlatego, że grali o ligę wyżej. Ostatecznie trafiłem do Rakowa pół roku później i szybko awansowaliśmy do I ligi. To dobry dowód na to, że czasem warto zrobić krok do tyłu, by potem zrobić dwa do przodu. Ale i tam nie wszystko szło zgodnie z planem. Zimą, z powodu kontuzji barku, straciłem praktycznie cały okres przygotowawczy. Poleciałem na zgrupowanie do Turcji, ale tam przepracowałem chyba tylko jeden dzień. Czułem straszny ból, a najgorsze było to, że do końca nie wiadomo było, co się z tym barkiem dzieje. Jeździłem po całej Polsce od lekarza do lekarza i każdy mówił co innego. Jedni przekonywali, że konieczna będzie operacja, inni wręcz przeciwnie. To był w tym wszystkim najtrudniejsze, bo nie wiedziałem, jak mam się leczyć i ile czasu mi to zajmie. Wreszcie dzięki Lechowi udało się załatwić rehabilitację w Poznaniu. Spędziłem tam miesiąc. Pracowałem 4 godziny dziennie, z rehabilitantem, prywatnie z osteopatą i dodatkowo na siłowni, by podtrzymać formę fizyczną bez użycia kontuzjowanej ręki. Po miesiącu nie czułem już żadnego bólu.

Jak doszło do tego urazu?
Mateusz LIS: – W trakcie roztrenowania po rundzie jesiennej. Często tego typu kontuzje przydarzają się w najmniej spodziewanym momencie. To był dość lekki trening. Leżeliśmy na jednym boku, trener zagrywał piłki po ziemi, niezbyt mocne. Trzeba był się zerwać i złapać piłkę. Byłem nieco spóźniony, ręka ułożyła się w nienaturalny sposób i poczułem ukłucie. Nie spodziewałem się, że to coś poważniejszego, dokończyłem trening, a ręka zaczęła boleć dopiero na drugi dzień. Nie mogłem jej podnieść. Liczyłem, że w trakcie świąt mi przejdzie, ale w styczniu nadal bolało.

O Rakowie mówi się ostatnio dużo pozytywnego.
Mateusz LIS: – Organizacyjnie wszystko jest ta super. Brakuje tylko infrastruktury, stadion jest już nieco wiekowy. Właściciel klubu świetnie zarządza klubem, a piłkarzom niczego tam nie brakuje.

Słyszałem opinię, że Raków to jedyna drużyna w Polsce, która w odpowiednim stopniu opanowała grę trójką obrońców.
Mateusz LIS: – Trener Marek Papszun wpoił nam to do głowy. Potrzeba było czasu, aby każdy to zrozumiał, ale co ważne, trener dobrał do tej taktyki odpowiednich zawodników. Potem i tak wymagało to sporo pracy, bo podczas treningów mieliśmy mnóstwo zajęć taktycznych. Każdy musiał wiedzieć, jak się poruszać, trener nie dopuszczał możliwości, by ktoś się zawiesił lub zapomniał, gdzie powinien się poruszać. To cecha, która charakteryzuje zespół Rakowa.

Gdy byłeś prezentowany jako nowy piłkarz nie bajerowałeś, że miałeś inne oferty.
Mateusz LIS: – Odpowiedziałem krótko i na temat. Ja już na początku roku wiedziałem, że jest zainteresowanie z klubu z ekstraklasy. Na początku wolałem nie wiedzieć o kogo chodzi, bo chciałem skupić się na pracy i tym, co się dzieje w danym momencie.

Teraz czas, by wywalczyć miejsce w Wiśle.
Mateusz LIS: – W sparingach broniliśmy z Michałem mniej więcej w tym samym wymiarze czasowym, dopiero w spotkaniu z Żiliną rozegrałem pełne spotkanie. Obaj chcemy bronić, ale miejsce jest tylko jedno. Zrobię wszystko, by przypadło właśnie mi.