Szkoda, że za karne nie dostaję tantiem

Co 13–letni Antonin Panenka robił, kiedy czeska reprezentacja zdobyła wicemistrzostwo świata w Chile w 1962 roku?

– W Bohemiansie zacząłem treningi w wieku 9 lat. Więc wtedy przechodziłem z trampkarzy młodszych do starszych. Jak dobrze pamiętam, to byliśmy wtedy na obozie poza Pragą. Zainstalowali tam nam nie tylko odbiornik radiowy, ale był i telewizor, tak, że oglądaliśmy niektóre z meczów. Pamiętam relację radiową z meczu z Hiszpanią i moment, kiedy zwycięską bramkę zdobył Sztibranyi.

Antonin Pannka
Legenda czechosłowackiej piłki Antonin Panenka i dziennikarz „Sportu” Michał Zichlarz
FOT. MICHAŁ CHWIEDUK / 400mm.pl

Kto w tamtym czasie był idolem młodego piłkarza?

– Masopust. Zawsze podobała mi się gra piłkarzy dobrze wyszkolonych technicznie, którzy ją tworzyli, reżyserów gry, którzy wiedzieli co zrobić z piłką. Byli też inni świetni zawodnicy, jak twardo grający Pluskal, który później był moim szkoleniowcem w Bohemiansie, bardzo dobry obrońca Popluhar, grający w Sparcie Kadraba. To był bardzo silny zespół, ale pamiętam, że gdy wyjeżdżali do Chile, to nikt nie dawał im szans. Mówiono, że jadą na urlop, wykąpać się w tamtejszym morzu. Oni jednak się tym nie przejęli, a zaskoczyli wszystkich.

Dlaczego zaczął pan w Bohemiansie, a nie w znacznie bardziej utytułowanych praskich klubach, jak Slavia czy Sparta?

– Jako kilkulatek poszedłem z tatą na trening Slavii. Tam powiedzieli, że owszem, z piłką dobrze sobie radzę, ale fizycznie jestem jeszcze słaby i żebym przyszedł później. Mnie to nie przeszkadzało, bo jakoś specjalnie nie paliłem się, by szybko zaczynać. Tata wziął mnie jednak potem na Duklę. Tam powiedzieli nam to samo, co na Slavii. Ojciec nie odpuścił. Mieszkaliśmy w dzielnicy Pragi w Vrszovicach, gdzie znajduje się siedziba Bohemiansu, więc zabrał mnie tam. Dali piłkę, kazali kopnąć lewą i prawą nogą, zrobić zwód, po czym powiedzieli, żeby przyniósł fotografię, oświadczenie rodziców i zgłosił się do klubu. To było w środę, w sobotę grałem już w meczu „Bohemki”.

Potem inne praskie kluby bardzo chciały pana ściągnąć?

– Gdy miałem 18 lat, pierwsza zgłosiła się Sparta. Potrzebna była oczywiście zgoda macierzystego klubu. Graliśmy w II lidze, wiec poszedłem do naszych oficjeli. Powiedziałem im, że mam propozycję z I ligi i zależy mi na grze w wyższej klasie. „Damy ci zwolnienie, nie martw się. Będziesz mógł odejść do jakiegokolwiek klubu, byle nie do Sparty” – odpowiedzieli. Pół roku później zgłosiła się Slavia. Odpowiedź naszych działaczy była taka: „Wszędzie, tylko nie do Slavii!” (śmiech). Zdałem sobie sprawę, że nigdzie mnie nie puszczą, ale nie żałuję, bo w „Bohemce” przeżyłem wspaniałe chwile.

FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Pana pierwszy mecz w reprezentacji Czechosłowacji. Jak go pan zapamiętał?

– 1973 rok, eliminacje mistrzostw świata. Graliśmy na wyjeździe ze Szkocją na Hampden Park w Glasgow. To była końcówka eliminacji. Bohemians był wtedy w II lidze i już samo moje powołanie było niespodzianką. Dla mnie był to wtedy inny świat. Grałem przy 10, maksimum 15 tysiącach kibiców, a tam przyszło ich 100 tysięcy! Było już bardzo zimno, a szkoccy piłkarze w koszulkach z krótkimi rękawkami i czerwonymi od zimna twarzami. No i do tego ci kibice. Każdy z puszką piwa, co chwilę kogoś z trybun wynoszono. Prowadziliśmy 1:0, ale przegraliśmy 1:2 i to Wyspiarze pojechali na mistrzostwa.

Z kim dzielił pan pokój podczas mistrzostw Europy w 1976 roku w Jugosławii?

– Nie wiem dlaczego, ale zawsze na obozach czy zgrupowaniach mieszkałem z bramkarzami, z którymi się przyjaźniłem. Może wynikało to faktu, że spędzałem z nimi wiele czasu, zostając po treningach i ćwicząc jedenastki czy rzuty wolne. Potem z reguły szliśmy na piwo. Na mistrzostwach byłem więc wtedy razem z Ivo Viktorem, w Bohemiansie był to z kolei Zdenek Hruszka.

Pytam, bo w jednym z wywiadów powiedział pan, że kolega z pokoju zapowiedział, że jeżeli będzie pan wykonywał karnego w techniczny sposób, w jaki pan to z reguły robił, lobem posyłając piłkę w środek bramki, to nie wpuści pana do pokoju…

– To było tak, leżeliśmy wtedy w pokoju i odpoczywaliśmy. Przed finałem z RFN rozważaliśmy wszystkie scenariusze. Powiedziałem, że gdyby doszło do karnych, to kopnę w swoim stylu, technicznie. Ivo Viktor odparł, że nie mogę się wygłupić i próbować trafić w ten sposób, a jeśli tak zrobię, to mnie nie wpuści do pokoju. Ale potem wpuścił, wpuścił… To było po finale już o 5 rano! (śmiech).

Może pan opowiedzieć historię, jak ćwiczył pan te karne „a la Panenka” z klubowym kolegą Zdenkiem Hruszką?

– Od tego się to wszystko wzięło, takie wykonywanie przeze mnie karnych. Ze Zdenkiem zostawałem po każdym treningu i rywalizowaliśmy o co się dało, o czekoladę, piwo, pieniądze. Wygrywałem tylko wtedy, gdy strzeliłem wszystkie pięć. Jeżeli nie, to górą był on. Zdenek był dobrym bramkarzem, więc na początku przegrywałem. Zacząłem się więc zastanawiać, co tu zrobić, żeby być lepszym? Naszła mnie więc myśl, że skoro bramkarz stoi do końca, a potem ryzykuje wybierając lewą czy prawą stronę, to może spróbować czegoś innego. Wtedy jeszcze był taki przepis, że bramkarz mógł się ruszyć. Z reguły robił więc krok do przodu. Zdecydowałem, że podbiję tą piłkę technicznie, a bramkarz, który się już ruszył nie będzie w stanie nic zrobić i zareagować. Zaczęło mi to wychodzić, zacząłem wygrywać zakłady. No i czekolady i piwa były moje!

20 czerwca 1976 roku, kiedy w finale mistrzostw Europy w Belgradzie podchodził pan do decydującej jedenastki, to była taka świadoma decyzja czy impuls, żeby w taki, a nie inny sposób zaskoczyć Seppa Meiera?

– Wiedziałem dwa miesiące wcześniej, że jak przyjdzie do takiej rozgrywki, to właśnie w taki sposób będę wykonywał karnego. Nie potrafię powiedzieć dlaczego. Po prostu: taką podjąłem decyzję. Nie wiedziałem tylko, bo nie mogłem wiedzieć, że będzie to w samym finale mistrzostw, że będzie to ta decydująca jedenastka…

Antonin Panenka
FOT. MICHAŁ CHWIEDUK / 400mm.pl

4 lat później, podczas mistrzostwa Europy we Włoszech, kiedy rywalizowaliście o brązowym medal z gospodarzami, to do serii karnych, także bez pomyłki, podeszli kolejno, jak w 1976 w Belgradzie: Masny, Nehoda, Ondrusz, Jurkemik i Panenka. To był żelazny skład?

– Tak, to był stały skład i kolejności. Wtedy, mówię z mojej perspektywy, było już inaczej. Wszyscy wiedzieli, jak strzelam jedenastki, więc uderzyłem przy słupku. Dino Zoff został na środku bramki i czekał. Gdybym kopnął wtedy w swoim stylu, pewnie złapałby piłkę.

Ile bramek Antonin Panenka zdobył w swojej karierze z rzutów karnych?

– Sporo, ale ile dokładnie? Muszę powiedzieć, że sporo tych jedenastek także zmarnowałem. Miałem jednak w sobie coś takiego, że kiedy było nerwowo, był remis, końcówka meczu, a trzeba było podejść do karnego, to potrafiłem w sobie znaleźć tę koncentrację, żeby skupić się na tym, żeby posłać piłkę do siatki. Nic mi wtedy nie przeszkadzało. Inaczej było, kiedy graliśmy na przykład pucharowy mecz. Podchodziłem pierwszy i zdarzało się, że nie trafiałem.

Był jakiś bramkarz, który dobrze radził sobie jeśli chodzi o karne z Panenką?

– Pavol Michalik z Banika Ostrava. Raz sędzia w jednym meczu kazał powtórzyć jedenastkę, a on dwa razy okazał się ode mnie lepszy. Myślę jednak, że każdy strzelec ma takiego swojego bramkarza, który mu nie leży.

Nie denerwują pana te ciągłe pytania o tego karnego z 1976 roku?

– Nie, wręcz przeciwnie. Minęło przecież już ponad 40 lat, a ludzie dalej to pamiętają, dalej się tym interesują. Zna i kojarzy to kolejna futbolowa generacja, a sposób wykonania jest gdzieś tam dalej naśladowany i to przez gwiazdy wielkiego formatu, jak Zidane, Pirlo, Messsi, Ibrahimović czy innych. Co mnie denerwuje to fakt, że nie wysyłają za to żadnych tantiem (śmiech). Cieszę się, że gdzieś tam ta myśl nie zanikła, że dalej jest podtrzymywana, no i na pewno to powód do satysfakcji, że słyszy się słowa, że to karny „a la Panenka”.

Kto w tej chwili najlepiej wykonuje jedenastki?

– Nie dawno gościła tutaj jedna z telewizji z Ameryki. Nie pamiętam, czy byli to Meksykanie czy Chilijczycy. Puścili mi 60 czy 80 karnych, wszystkie strzelane moim sposobem i prosili o ich skomentowanie: co kto robi dobrze, co źle i jak to powinien zrobić. I co się okazało? Był tam zawodnik z II argentyńskiej ligi, który tą jedenastkę kopnął lepiej niż ja. To było coś specjalnego (śmiech)!

W listopadzie 1982 roku Rapid Wiedeń, którego zawodnikiem był pan od roku, przegrał wtedy w Łodzi 3:5 w Pucharze Europy. Pan z karnego pokonał Józefa Młynarczyka…

– Pamiętam. U siebie wygraliśmy 2:1, a tam była szansa na awans, bo choć straciliśmy kilka bramek, to potem odrobiliśmy straty. Ja trafiłem z karnego na 1:3 (uderzeniem w swoim stylu: w środek bramki pod poprzeczkę – przyp. aut.). W bramce stał Młynarczyk, bardzo dobry bramkarz. Wiem, że grał też świetny napastnik Smolarek i był tak jeszcze dobry rozgrywający, ale nazwiska już nie pamiętam, chyba Tłokiński. Muszę powiedzieć, że z Polakami rzadko grałem. Raz w reprezentacji młodzieżowej, nie pamiętam już czy to była Zielona czy Jelenia Góra, no i potem przeciwko Widzewowi.

Był też pan na benefisie Włodzimierza Lubańskiego w Zabrzu w 1997 roku, prawda?

– Tak. Było tam wtedy sporo gwiazd światowej piłki z Holendrami Rensenbrinkiem, Tahamatą czy Repem na czele. Z Lubańskim spotkałem się zresztą w zeszłym roku tutaj w Pradze. Przyjechał na 70. Urodziny Karola Dobiasza, z którym grał w belgijskim Lokeren. Była okazja do spotkania i do powspominania starych czasów.

Antonin Panenka (w środku w górnym rzędzie) zagrał w drużynie Europy podczas benefisu Włodzimierza Lubańskiego (Zabrze, 23 maja 1997). Fot. Włodzimierz Sierakowski 400/mm.pl

Kogo pamięta pan czy zna jeszcze z polskich piłkarzy?

– Bońka, bo grałem z nim w meczu Europa kontra Reszta Świata czy Tomaszewski. Z kolei z Grzegorzem Lato nie miałem się okazji zmierzyć.

Co było siłą czechosłowackiej piłki w pana czasach?

– Wspaniała atmosfera w zespole. Wszyscy byliśmy zjednoczeni, wszyscy byliśmy razem.

Zdenek Nehoda wspominał mi, że w tamtym zespole mistrza Europy z 1976 roku było tylko trzech Czechów: Viktor, Panenka i on, a reszta to byli Słowacy…

– Był jeszcze Vesely. Gdy trafiłem do reprezentacji, to wyglądało to tak: schodzimy się na obiad czy kolację i w jednym kącie siedzą Czesi, a w drugim Słowacy. Potem to się zmieniło. Wszyscy byliśmy razem i był jeden cel. Zmiana to głównie zasługa ówczesnego kapitana reprezentacji Antona Ondrusza ze Slovana Bratysława. Był życiowym optymistą. Cały czas się śmiał, żartował, potrafił stworzyć świetną atmosferę w grupie, tak, że byliśmy jak jedna całość, żadnych podziałów, a jeden walczył potem za drugiego. Kolejna rzecz, to trzeba powiedzieć, że zeszła się generacja świetnych piłkarzy: Masny, Nehoda, Pollak, Moder, Ondrusz, Pivarnik… Typologia tych zawodników, ich charaktery, złożyły się na to, że było w tej drużynie wszystko: technicy, strzelcy, ci którzy dobrze główkowali, walczaki. Gdyby było wtedy w zespole jedenastu Panenków, nie zdziałałoby. Gdyby było jedenastu Ondruszów, też nie. To, że jeden był taki, drugi czy trzeci inny, to wszystko doskonale się zgrało.

Mistrzostwo Europy w 1976 roku, trzecie miejsce na Euro w 1980, a w mistrzostwach świata w 1982 nie wyszło. Dlaczego?

– Zabrakło właśnie tej atmosfery. Na mundialu w Hiszpanii mieliśmy w składzie generację starszych, ale też i młodszych graczy. Ci młodsi mieli już ambicje pokazania się. Pojawiły się niesnaski, dlaczego gra ten, a nie ja. Była zła atmosfera. Inna rzecz, że specyficzne były przygotowania do mistrzostw. Najpierw obóz w Tatrach, potem 10 dni we Włoszech, gdzie jeździliśmy z miejsca na miejsce. Ledwie przyjechaliśmy na MŚ, gdzie w grupie byliśmy z Kuwejtem, Anglią i Francją, a niektórzy chłopcy mówili, że woleliby by już być w domu…

Mistrzostwo Europy w 1976 roku zmieniło w jakimś stopniu wasze życie?

– Nie za bardzo. Tego sukcesu nie udało się odpowiednio sprzedać. Na zachodzie potrafiono to zrobić, u nas nie.

Pan wyjechał z kraju dopiero w wieku 32 lat, a przecież wcześniej ofert nie brakowało, prawda?

– Było wielkie zainteresowania naszymi piłkarzami zarówno w 1976, jak i 4 lata później. Problem był taki, że w latach 70. jeden z zawodników z Czechosłowacji Horvath poszedł grać do Francji. Miał wrócić, a został. Władze zdecydowały więc, że będzie embargo na takie wyjazdy. Zainteresowanie ze strony zachodnich klubów było jednak tak olbrzymie, że w końcu oficjele musieli się ugiąć. Jeśli ktoś miał ofertę i chciał wyjechać, musiał mieć skończone 32 lata i 50 występów w reprezentacji. To było takie salomonowe rozwiązanie, bo działacze mogli powiedzieć, że wyszli naprzeciw oczekiwaniom. „Możecie wyjechać, ale wpierw musicie spełnić kilka warunków” – mówili nam piłkarzom. Pierwszy, o ile pamiętam wyjechał Franta Vesely, potem był Viktor, a następnie Dobiasz. Ja byłem czwartym, któremu to się udało. Potem innym było trochę łatwiej. Ondrusz wyjechał na przykład wcześniej.

Skąd pan miał propozycje?

– Była korzystna oferta z Lokeren. Nie puścili mnie jednak. „Nie masz 32 lat, więc nie wyjedziesz” – usłyszałem. Brakowało mi… miesiąca. Musiałem więc czekać. Wtedy za wyjazdy wszystkich zawodników, trenerów odpowiadała i kontrolowała to organizacja o nazwie „Pragosport”. Nie wiedziałem więc nawet dokładnie, kto faktycznie mnie chce, kto jest zainteresowany, żeby mnie do siebie ściągnąć. Szef „Pragosportu” mówił mi, że największe zainteresowanie było mną. Były oferty z Hiszpanii, Belgii, Szwecji…

FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Ma pan żal, że nie wypuszczono pana z komunistycznej Czechosłowacji wcześniej?

– Taki był system. Ja nie miałem nic do powiedzenia, a za wszystko odpowiadali ludzie z „Pragosport”. Nie miałem nawet możliwości negocjacji, powiedzenia, że ten zapis w umowie mi się nie podoba, czy za mało mam zarabiać. Człowiek był zadowolony, że w ogóle może wyjechać.

Czemu więc ostatecznie wybrał pan Rapid Wiedeń?

– Była też propozycja z Hiszpanii. Pięć razy korzystniejsza finansowo niż z Austrii, ale rozważyłem wszystkie za i przeciw. Miałem już 32 lata. Pomyślałem, że grając w Hiszpanii, gdzie niewielu mnie zna, w zespole, który walczy o utrzymanie się, to różnie może być. Wybrałem więc Rapid. To niedaleko od domu, trzy godziny samochodem. Piłka tam też nie była na takim poziomie jak w Hiszpanii, a ja byłem już przecież wiekowy. Poza tym córka mogła tam chodzić do szkoły. Z drugiej strony, zespół był mocny. Grał tam przecież sam Hans Krankl. Uważam, że podjąłem dobrą decyzję. Ostatecznie zostałem tam przez 4,5 roku. Dwa razy zdobyliśmy mistrzostwo, trzy raz Puchar Austrii, zagraliśmy w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. To był dla mnie bardzo dobry okres. W Hiszpanii może zarobiłbym więcej, ale nie wiem czy wytrzymałbym tam tak długo, jak w Rapidzie.

Najlepszy piłkarz, z jakim przyszło panu zagrać?

– Pytanie, czy mówimy o meczu o punkty, o coś czy nie? Grałem bowiem w meczach reprezentacji świata i Europy. To było jak sen, kiedy zostałem nominowany do reprezentacji Reszty Świata. W szatni tacy piłkarze jak Bobby Charlton, Eusebio, Beckenbauer, Jaszyn, Keegan, a ja wśród nich. To największe wyróżnienie, jakie mnie w życiu spotkało. Między tymi wspaniałymi zawodnikami czułem się naprawdę dobrze. Wszyscy byli niesamowicie skromni. To był wzór jak się zachowywali. Każdemu dali autograf, zapozowali do zdjęcia. Wielcy piłkarze z wielką klasą.

A z kim na boisku grało się panu najlepiej?

– Z zawodnikami takiego pokroju jak ja. Jednym z nich był Francuz Allan Giresse. Podobnie było z Johnny Repem z Holandii, braćmi van de Kerkhof czy Beckenbauerem.

W czwartek w Gdańsku mecz Polska – Czechy. Pana zdanie o czeskiej reprezentacji?

– Ostatnio notowaliśmy złe wyniki. Teraz jest nowy selekcjoner i w meczach z Ukrainą i Słowacją było już lepiej. Jest lepszy klimat, niż było to za poprzedniego trenera reprezentacji. Z tego co słyszałem, wielu nie paliło się nawet do występów w kadrze. Zawodnicy grali zresztą pod siebie. Drużyna przegrywa 2:3, ktoś strzela dwie bramki i jest zadowolony. Nie powinno tak być! Drużyna to przecież jedność. Teraz jest inaczej. U Szilhavego jest postęp, większa chęć i motywacja ze strony zawodników. Z wami gramy jednak tylko towarzysko. Istotniejsze jest to, co będzie w spotkaniach o punkty.

W czeskiej reprezentacji brakuje teraz gwiazd jak Antonin Panenka?

– Nie ma teraz takiej generacji jak choćby za czasów Szmicera, Kollera, Nedveda, czy Poborskiego. Tacy zawodnicy rodzą się raz na jakiś czas. Co muszę powiedzieć, to uważam, że jest u nas duża grupa zawodników, która swoimi umiejętnościami nie dorasta do wymogów naszej ekstraklasy. Dziś wystarczy, że są dobrze przygotowani fizycznie i mają odpowiednią siłę. U nas to wystarcza, by rywalizować z najlepszymi. Potem dostaje taki nieszczęśnik piłkę i nie wie, co z nią zrobić. Brakuje piłkarzy, którzy coś z tą futbolówką potrafią zrobić. Wiadomo, dziś ten futbol jest znacznie szybszy, niż w moich czasach, ale odpowiednie umiejętności techniczne są konieczne.

Czech mają jednak trzy zespoły w europejskich rozgrywkach. Polska nie ma natomiast żadnego?

– Niby tak, ale jak się patrzyło choćby na ostatni mecz Viktorii Pilzno z Realem Madryt, to widać było różnicę. My nie mamy – w odróżnieniu choćby od Polaków – żadnego piłkarza, który grałby w liczącym się europejskim zespole. Darida występuje w Herthcie Berlin. To tyle. Nie ma kogoś, kto rozegrałby tę piłkę. Jest Doczkal, ale on występuje w USA, a tam futbol nie jest na takim poziomie jak w Europie.

O co Antonin Panenka może powiedzieć o reprezentacji Polski?

– Przyznam, że nie śledzę, jak wam idzie. Macie jednak piłkarzy o międzynarodowej renomie, jak Lewandowski czy Piszczek. Myślę, że problemem waszej reprezentacji jest to, że za bardzo polega ona na Lewandowskim. Żeby coś dobrze funkcjonowało, wszyscy muszą dobrze grać i prezentować się. Jeden zawodnik to za mało.

W Czechach jest nadzieja, że nowy selekcjoner Jaroslav Szilhavy odbuduje pozycję reprezentacyjnej piłki?

– Ludzie, którzy są blisko naszego futbolu, tak to widzą. Ja nie jestem aż takim optymistą, a to dlatego, że jak mówię: nasi zawodnicy nie mają odpowiedniej jakości. Jeśli przychodzi się mierzyć ze średniakami, to nie jest jeszcze źle, ale jeśli przyjdzie rywalizować z czołówka, to już jest problem. To nie jest kwestia, czy trenerem jest Szilhavy, czy ktoś inny. Trzeba czekać na kolejną utalentowaną generację zawodników.

Czym pan się w tej chwili zajmuje?

– Jestem honorowym prezesem Bohemiansu. Reprezentuję klub w spotkaniach biznesowych, spotykam się z dziennikarzami, współpracuję z naszymi sponsorami i partnerami, którzy pomagają nam w funkcjonowaniu klubu. Staram się też prowadzić sportowy tryb życia. Gram w piłkę, golfa.

autograf Antonin Panenka

6 lat temu, przy okazji meczu Polska – Czechy na Euro we Wrocławiu, „Sport” w Ostrawie rozmawiał z pana kolegą z reprezentacji Czechosłowacji Zdenkiem Nehodą. Pytany o wynik odpowiedział, że Polska wygra 2:1. Pomylił się. A jak wynik czwartkowego meczu w Gdańsku pan obstawia?

– 2:0.

Dla Polski?

– Ja tego nie powiedziałem (śmiech). Polska jest jednak dla mnie faworytem, tak, że albo wygracie, albo będzie 1:1.

Rozmawiał w Pradze Michał Zichlarz