Bez rozgrzewki. Nie zmieniać ludzi, zmieniać filozofię!

Kibicom GKS-u Katowice było bez wątpienia przyjemnie późnym wieczorem w minioną środę, kiedy mogli świętować zwycięstwo nad Pogonią Szczecin w I rundzie Pucharu Polski. Co prawda po karnych, ale zwycięstwo jest zwycięstwem, a awans awansem. Zwłaszcza jeśli wcześniej – w rozgrywkach o punkty w Fortuna I lidze – szło jak po grudzie i z tą konsekwencją, że robotę stracił Jacek Paszulewicz.

Zapewne tylko na chwilę w jego buty wszedł Jakub Dziółka. Pod jego kierownictwem GKS najpierw zremisował u siebie z Niepołomicami, nieco później odprawił właśnie Pogoń. A buty Dziółki są chwilowe nie tylko „z braku nazwiska”, ale i dlatego, że brakuje mu stosownych papierów do prowadzenia drużyny szczebla I-ligowego. Gdyby je miał, kto wie, czy ta szansa nie przyoblekłaby się w dłuższą przygodę.

Na moją intuicję wielu związanych z tym klubem długo lub nawet od zawsze mogłoby tego sobie życzyć. Bo Dziółka jest swój. Urodzony wprawdzie w Chorzowie, ale grał w przeszłości w GieKSie, konkretnie w drugiej drużynie, i w MK Katowice; a później jeszcze m.in. w Szczakowiance. Licząc pierwszą drużynę, jako jedyny – poza Kacprem Tabisiem – wywodzi się ze Śląska. Tu zatem jest jego mała ojczyzna, w której teoretycznie powinien się czuć najlepiej, w i której mógłby się spełnić.

Powie ktoś, że przecież ta mała ojczyzna jest nieważna, na niczym nieważąca. W istocie – biorąc pod uwagę, że cała reszta ludzi przy Bukowej to armia zaciężna, w zasadzie można przyjąć, że jest to nieważne. Ot, to po prostu jeden z wielu pracowników, a czy ma takie, czy inne korzenie i miejsce urodzenia to kompletny margines.

Rzecz jednak w tym, że chybotliwa jest ta armia zaciężna. Sporo w niej jest takich, którzy pojawili się w klubie raptem przed kilkoma miesiącami i za kolejnych kilka miesięcy może już ich nie być. Skoro latem pogoniono osiemnastu, a przyjęto kolejnych osiemnastu, to znaczy, że mamy do czynienia z pewnym stylem pracy, opartym na akcie (bezrefleksyjnym?) wynajmowania ludzi, którym de facto obojętne jest to, gdzie są. Byleby płacili.

Przyjmijmy, że podejście bardziej idealistyczne – „żeby więcej było swoich, wiernych, przywiązanych” – jest naiwne i nieżyciowe, bo przecież w oparciu o najmitów funkcjonuje dzisiaj cały zawodowy futbol. Wchodząc jednak w tony polemiczne wobec takiej postawy i takiego założenia, należałoby (złośliwie) się zastanowić, a co GKS ma wspólnego z zawodowym – w pełni tego słowa znaczeniu – futbolem.

Oprócz oczywiście dobrej, okołopiłkarskiej organizacji, wysokich czy bardzo wysokich płac zawodników, no i w ogóle – stabilizacji, która sprawia, że tak łatwo się kupuje i tak łatwo sprzedaje czy wręcz pozbywa zawodników. Często-gęsto z uzasadnieniem, że na boisku nie wypluwali płuc. Obrazu niech dopełni tych 1600 czy 1700 widzów-desperatów podczas meczów o punkty na trybunach, którzy najwyraźniej jeszcze wierzą.

Problem w tym, że w GieKSie – od czasu przejęcia jej przez miasto – przećwiczono już wszystkie możliwe warianty. Niezłe nazwiska piłkarzy, znaczący trenerzy – w tym dwóch późniejszych selekcjonerów – wymiana prezesów, dyrektorów i kogo sobie jeszcze umyślimy. A efekt wciąż ten sam, czyli rozczarowanie, czyli wściekłość, czyli podążające w ślad za tym rozpaczliwe ruchy.

Co ma z tym wspólnego Jakub Dziółka? Otóż gdyby nie rzeczony brak papierów, powinien zostać przypisany GieKSie już, natychmiast. Może i jako kolejny (przepraszam) eksperyment, ale też w imię zmiany filozofii i kierunków działania – na bardziej lokalne, obliczone na tutejszą społeczność.

Nawet gdyby na efekty trzeba było dłużej czekać. I tak przecież się czeka. Kto zaprzeczy, że z narastającym poczuciem beznadziei, bezradności i coraz bardziej wątłymi więzami między tymi, co na boisku, z tymi, co na trybunach.