GKS Tychy. Transferowa analogia

45 lat temu drużyna bez zimowych wzmocnień sięgnęła po wicemistrzostwo Polski.


W 1976 roku, przygotowujący się do walki o mistrzostwo Polski GKS Tychy, zajmował po rundzie jesiennej drugie miejsce w tabeli ekstraklasy. Takim samym dorobkiem punktów legitymował się także liderujący Ruch Chorzów. Mimo to tyszanie dokonali zimą praktycznie żadnych wzmocnień. Latem, przed sezonem do tyskiej drużyny dołączyli: Lechosław Olsza, Jerzy Ludyga i Roman Ogaza, którzy stali się mocnymi ogniwami zespołu, a na półmetku sezonu trener Aleksander Mandziara postawił na doszlifowanie zgrania drużyny.

– W styczniu w szatni pojawiło się tylko kilku nowych młodych zawodników, wychowanków klubu, a wyjściowa jedenastka pozostała praktycznie bez zmian – wspomina kapitan wicemistrzów Polski z 1976 roku Marian Piechaczek.

– Co prawda pożegnaliśmy wtedy rundę jesienną w nie najlepszych humorach, bo po 14 kolejkach mieliśmy 2 punkty przewagi nad Ruchem, ale w ostatniej serii spotkań w 1975 roku, 29 listopada przegraliśmy w Szczecinie aż 0:4 z Pogonią, a chorzowianie wykorzystali naszą wpadkę i zepchnęli nas z fotela lidera, jednak nikt nie myślał o wielkich roszadach. Zadanie było jasne. Mamy jak najlepiej wykorzystać ten potencjał, który mieliśmy w zespole i na tym się skoncentrowaliśmy, przygotowując się do pierwszego meczu w 1976 roku. Rundę wiosenną rozpoczynaliśmy 29 lutego wyjazdowym meczem z ŁKS-em Łódź i od niego zaczęliśmy serię pięciu spotkań bez porażki. Ta seria wywindowała nas znowu na pierwsze miejsce.

Inne przygotowania

Pod względem polityki kadrowej możemy więc mówić o analogii. Władze GKS-u Tychy po letnich transferach także nie planują zimowej ofensywy kadrowej. Na razie w szatni zameldowało się kilku zawodników z drużyn juniorskich, a zwolnione przez Jana Biegańskiego miejsce w podstawowym składzie ma zająć zawodnik, który powinien być wzmocnieniem. Zupełnie inaczej przebiegają jednak przygotowania do rundy wiosennej.

– Pół wieku temu obowiązywał zupełnie inny styl zimowej pracy – dodaje Marian Piechaczek.


Czytaj jeszcze: GKS Tychy: Zaręczony i głodny bramek

– Po pierwsze pracowaliśmy głównie nad wytrzymałością. Nie chcę powiedzieć, że piłkarsko byliśmy na tak wysokim poziomie, że nie musieliśmy doskonalić techniki, ale faktem jest, że reprezentacja Polski była wtedy trzecią drużyną świata oraz pomiędzy mistrzostwem i wicemistrzostwem olimpijskim. „Wystarczyło” więc tylko wypracować wydolność. Biegaliśmy więc po górach. Na przykład obóz zimowy mieliśmy w Zawoi, albo w ówczesnym NRD, niedaleko Oberhausen, gdzie były tory saneczkowe. My jednak o saneczkach nie mogliśmy nawet pomarzyć, bo przez dziesięć dni ćwiczyliśmy dwugodzinne marszobiegi. Były takie dni, że trener Aleksander Mandziara i jego asystent Ginter Piecyk jechali 10 kilometrów samochodem i czekali na nas, żebyśmy po klepnięciu w maskę wykonali w tył zwrot i wracali do bazy, gdzie oni wracali samochodem i czekali na nas z obiadem.

Charakteru, sił i umiejętności

– Zimowe sparingi i treningi na boisku też wyglądały wtedy inaczej niż teraz. Grało się w kopnym śniegu, który sięgał po kolana. Piłka była czerwona albo pomarańczowa. Lini wysypane były na czerwono i brnęło się przez śnieg przy okazji pracując nad siłą. Dzisiaj metody są już inne, ale wydaje mi się, że my w tych trudnych warunkach wyrabialiśmy też charaktery. Kiedy widzę jak zawodnik muśnięty w rękawek koszulki przewraca się i robi pięć koziołków symulując faul to myślę sobie, że nam wtedy byłoby wstyd, choć nie było wtedy takich kamer i ujęć, z których dokładnie widać „udawacza”. Mam nadzieję i życzę tego obecnym zawodnikom GKS-u Tychy, żeby wiosną wystarczyło im tego charakteru, sił i umiejętności. Liczę, że do końca sezonu liczyć się będą w walce o awans i daj Boże, że wywalczą powrót GKS-u Tychy do ekstraklasy – kończy Marian Piechaczek.


Fot. Dorota Dusik