Jeszcze to do niego nie dociera

Minęło prawie 10 lat… Po raz ostatni GKS Katowice gościł w Jastrzębiu 5 czerwca 2009 roku – przy okazji meczu o znacznie większą stawkę niż ten jutrzejszy. To była ostatnia kolejka sezonu, wygrana gwarantowała katowiczanom coś, co długo wydawało się niemożliwe, czyli bezpośrednie utrzymanie na zapleczu ekstraklasy. Skończyli wtedy sezon na 11. miejscu i nie musieli nawet uczestniczyć w barażu. Ostatecznie wylądowali w nim jastrzębianie (uzyskując 1:1 i 1:0 ze Startem Otwock), o czym zadecydował gol strzelony dla katowiczan w 5 minucie przez Grażvydasa Mikulenasa.

Zastrzyk z „klatki”

Dziś GieKSa ma prawie wszystko, a może spaść – wtedy nie spadła, nie mając praktycznie niczego. Borykała się z brakiem pieniędzy, a nawet… stadionu, bo wskutek toczonych przy Bukowej prac honory gospodarza pełniła w Jaworznie. – Z perspektywy czasu, nie jestem nawet w stanie racjonalnie wytłumaczyć tego, że pojechaliśmy do Jastrzębia rozegrać normalny mecz – mówi Kamil Cholerzyński, wychowanek GieKSy, który wystąpił wówczas w wyjściowym składzie. – Chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się gra. W autokarze panowała atmosfera raczej taka, jak byśmy jechali na sparing, a nie spotkanie o życie, w dodatku na tak gorącym terenie, naznaczonym trudnymi relacjami między kibicami obu klubów.

Tylko i wyłącznie zwycięstwo gwarantowało osiągnięcie celu. Teraz nawet nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Ogromne ciśnienie, powiązane nogi… Gdy nie awansujesz – trudno, grasz dalej, ale w przypadku spadku mogły się przecież decydować losy klubu! Miałem wtedy 21 lat i może wiek determinował to, że jakoś nie zwracało się na to uwagi. Czuliśmy się wtedy mocni, mieliśmy serię meczów bez porażki, pokonaliśmy Podbeskidzie czy Widzew. To dawało nam pewność – wspomina Cholerzyński, aktualnie występujący w III-ligowym Gwarku Tarnowskie Góry.

Na półmetku tamtego sezonu – 2008/09 – GKS plasował się w strefie spadkowej z dorobkiem ledwie 16 punktów. Potem został pozbawiony atutu własnego boiska, ale i tak ruszył w górę tabeli. – To było jak mission impossible. Nieraz wracam do tych tabel pamięcią, bawię się w porównania, sprawdzam, analizuję. Wyjście z tamtej sytuacji było takim małym mistrzostwem świata. Nie było nas w kadrze wielu, graliśmy wszyscy stale po 90 minut, ale przed meczem w Jastrzębiu byliśmy niesamowicie naładowani. Nie kalkulowaliśmy, nikt nie mówił, że jedzie na oparach. Gdy wyszedłem z tunelu, na wprost miałem „klatkę” z naszymi kibicami. Panował straszny upał, ale dostałem wtedy taki zastrzyk energii, że mógłbym od razu zagrać drugi mecz. Nikt by się nie położył – opowiada Cholerzyński.

Nawałka wyszedł na 10 minut

Mikulenas, czyli autor zwycięskiej bramki, powiedział wtedy po końcowym gwizdku, że zaległości w wypłatach sięgają czterech miesięcy. GieKSę prowadził wtedy nie kto inny, jak późniejszy selekcjoner – Adam Nawałka. Słynący z silnej ręki, ale potrafiący w tych trudnych chwilach zadbać o grupę. – Rozumiał sytuację. Pamiętam, gdy któregoś dnia nie chcieliśmy wyjść na zajęcia. Trener przyszedł do szatni i poprosił, by ten, kto sobie nie radzi, podniósł rękę – a on to uszanuje i nie będzie wyciągał konsekwencji; zsyłał do rezerw czy rozwiązywał kontrakt. Powiedział, że po prostu chce mieć zawodników, którzy mimo tego ciężkiego momentu zostaną i w każdym meczu dadzą z siebie 120 procent. „Daję wam chwilę, za 10 minut wracam” – przekazał. Wrócił i… ręki nie podniósł żaden z nas. Zrozumieliśmy, że strajk kompletnie nic nie da. I tak wszyscy mieli wtedy na nas „wywalone”. Wiedzieliśmy, że tylko dobry wynik sportowy może sprawić, że część z nas wypłynie – wspomina nasz rozmówca.

Nawałka nie siedział wtedy z założonymi rękami. Sam starał się pomagać klubowi na tyle, ile to było możliwe. – Pozyskiwał fundusze na odżywki czy apteczkę. Załatwił prywatnego sponsora, który opłacił nam krótkie zgrupowanie w tyskiej „Piramidzie”. Mieliśmy tam skromną kolację. Trener w którymś momencie wstał. „Jeśli komuś było mało, chce sobie jeszcze zamówić jakiś makaron, to proszę to uczynić na koszt mojego pokoju. Ja zapłacę rachunek” – zdradza popularny przy Bukowej „Kufel”.

Optymizm a rozsądek

Takie były wtedy w GieKSie realia – niemalże odwrotnie proporcjonalne do tych panujących dzisiaj. W sobotę katowiczanie zagrają z imiennikiem z Jastrzębia z nożem na gardle. Już teraz ich szanse na utrzymanie są przez niektórych oceniane jako czysto teoretyczne.

– Zawsze staram się być w życiu optymistą, ale gdy do głosu dochodzi rozsądek, matematyka, to… No, naprawdę trzeba powiedzieć sobie, że jest ciężko. Stomil, Chrobry, Wigry… Każdy z dołu punktuje, tylko my jakoś nie możemy wystartować. Do zdobycia są jeszcze 33 punkty, przed nami mecze z bezpośrednimi rywalami. Ten w Jastrzębiu może jednak okazać się decydujący. W przypadku porażki i zwycięstw części innych zespołów, strata może się już zakręcić w okolicy 8-9 punktów. To już w 10 kolejek odrobić będzie bardzo ciężko, zwłaszcza że mamy też gorsze bilanse bezpośrednich starć. Z pozycji fotela kibicom łatwo oceniać pewne rzeczy. Ja staram się wejść głębiej, w buty prezesa czy trenera.

Trudno jednak wskazać przyczynę takiego stanu rzeczy. Nie mówię, że zawodnicy z ekstraklasową przeszłością, którzy tu trafili, powinni zmieść I ligę w pył, ale… Przy takim potencjale organizacyjnym, przy takiej szatni, w najgorszych snach nie przypuszczałbym, że będziemy drżeć o utrzymanie. Do mnie osobiście to nie dociera. Wierzę, że wyjazd do Jastrzębia okaże się momentem przełomowym. Uda się wygrać, chłopaki złapią tlen, pójdą za ciosem. Nie wyobrażam sobie GieKSy w II lidze.

Nie chcę używać mocnych słów, do upadku klubu nikt nie dopuści, ale druga liga może być początkiem prawdziwej stagnacji. Oby GKS nie stał się takim typowym średniakiem… – zawiesza głos Kamil Cholerzyński.

 

Na zdjęciu: – Nie wyobrażam sobie GieKSy w drugiej lidze – przyznaje Kamil Cholerzyński.