Komornicki: Ucieczka do piłki [WYWIAD]

Jak trafił pan do Tychów?
Ryszard KOMORNICKI:
– Żeby zostać piłkarzem, uciekłem ze Stronia Śląskiego. Prezes Kryształu Kazimierz Drożdż nie chciał mnie puścić, więc zrobiłem wszystko w tajemnicy. Konspiracja była pełna i tylko zaufany przyjaciel oraz wtedy moja dziewczyna, a obecnie żona, byli wtajemniczeni. Bożena miała mówić, że ona nic nie wie, bo zerwałem z nią i wyjechałem.

A wszystko zaczęło się od pucharowego meczu, w którym jesienią 1979 roku Kryształ po bezbramkowym remisie pokonał GKS Tychy w rzutach karnych. Prezes Edward Kucowicz zainteresował się moją osobą, a pochodzący ze Śląska Tadek Olma, który był wtedy w wojsku w Lądku i grał w Krysztale, przekazał mi informację, że II-ligowy klub jest mną zainteresowany.

Z jednej strony poczułem się wyróżniony, bo zaplecze ekstraklasy w tamtych czasach wydawało mi się wyżynami futbolu, a ja chciałem być piłkarzem. Miałem 19 lat i stanąłem przed dylematem, czy opuszczać swój świat, rodzinę, dziewczynę, kolegów. Piłka jednak zwyciężyła, a zaufany kolega podpowiedział: jeżeli zostaniesz tu jeszcze dwa lata, to już nigdy stąd nie wyjedziesz.

Kiedy się pan zdecydował?
Ryszard KOMORNICKI: – o było 1 stycznia 1980 roku. O zabawie sylwestrowej nie było więc mowy, a wieczorem wsiadłem w pociąg. Nic nie było jednak proste. Najpierw przespałem stację Tychy i musiałem czekać na pociąg w drugą stronę.

W biurach klubu pojawiłem się 2 stycznia około 7 rano, bo nim znalazłem stadion, a wtedy nie było komórek z nawigacją, to trochę czasu minęło. Pan Klekot już czekał na mnie. Wziął mnie od razu do białego malucha i zawiózł na kopalnię, gdzie zostałem przyjęty do pracy.

To był bardzo ważne, bo jako górnik nie musiałem się bać, że zostanę powołany do służby wojskowej, którą mnie straszono w Stroniu Śląskim. Prezes Drożdż skłonny był raczej negocjować z Wisłą Kraków, a w ogóle nie miał zamiaru mnie puszczać więc żeby spróbować większej piłki, musiałem zaryzykować.

Jakie były początki?
Ryszard KOMORNICKI:
– Postawiłem na Śląsk i dzisiaj nie żałuję, choć początki były bardzo trudne. Tak trudne, że po tygodniu chciałem się pakować i wracać. Wszedłem do szatni i zobaczyłem chłopów z wąsami i długimi włosami, którzy „godali”. Przyjechałem co prawda ze Stronia Śląskiego, ale śląskiej gwary nie znałem. Słuchałem, ale nie rozumiałem i czułem się, jakbym był za granicą. W dodatku mróz, zima dookoła, dla człowieka, którzy przyjechał sam w obce sobie miejsce, były przygnębiające.

Na szczęście Heniek Pasko odezwał się do mnie po polsku i poczułem się raźniej. Pozostali chłopcy też okazali się fajni i gdy już przełamałem lody, zaprzyjaźniłem się z nimi. Poznałem na przykład Alojzego Deję, na którego grę nie mogłem się napatrzeć, a do tego miał znakomite poczucie humoru i dzięki temu też przetrwałem te najgorsze dni pierwszych zimowych treningów, które był trudniejsze niż te w Krysztale.

W dodatku nie miałem tu bratniej duszy. Mieszkałem wtedy na basenie blisko stadionu i nic więcej nie widziałem. Naprawdę był już taki moment, że siedziałem na spakowanych walizkach i myślałem: jechać, nie jechać. Przypomniałem sobie wtedy na szczęście słowa zawodnika z Kryształu Stanisława Chomyna, mojego instruktora zawodu z czasów szkoły i boiskowego oraz życiowego przyjaciela, który powiedział, że jak nie wykorzystam swojej szansy, to mi nakopie.

Pomyślałem sobie o nim i stwierdziłem, że nie mogę się skompromitować. Rozpakowałem się więc i zostałem.

Czy pamięta pan swój debiut w GKS-ie Tychy?
Ryszard KOMORNICKI:
– Na pierwszy oficjalny mecz musiałem czekać chyba do maja. Prezes Kryształu ukarał mnie zawieszeniem i choć prezes Kucowicz umówił się na rozmowy transferowe, wrócił z kwitkiem. Pamiętam, że gdy pojechaliśmy do Stronia Śląskiego to już na portierni Huty Szkła, której Kazimierz Drożdż był dyrektorem, zostaliśmy zatrzymani i usłyszeliśmy słowa: Dla panów pana dyrektora dzisiaj nie ma.

Z piłkarskiego punktu widzenia wyprawa zakończyła się więc pełną klapą, ale ja zyskałem tyle, że wróciłem do Tychów z Bożeną, dla której też były to trudne chwile. Kilka tygodni wcześniej przyjechała nawet do Szczyrku, gdzie byliśmy na zgrupowaniu.

Pamiętam, że zszedłem na śniadanie i zobaczyłem, jak moja dziewczyna zapłakana siedzi razem z koleżanką, bo dyrektor Drożdż nastraszył ją, że jak nie wrócę, to mnie wyśle na trzy lata do służby wojskowej w marynarce. Uspokoiłem ją jednak, że jako górnik nie muszę iść do wojska i wyjechała zadowolona, a później już była ze mną i podtrzymywała mnie na duchu. Potrzebowałem takiej podpory, bo tęskniłem za graniem.

Do momentu formalnego załatwienia spraw transferowych mogłem uczestniczyć tylko w sparingach drugiej drużyny, więc to wszystko się bardzo dłużyło, ale wreszcie mogłem zagrać. Debiutu dokładnie nie pamiętam, bo utkwiło mi w pamięci tylko to, że Alojz Deja, z którym na przedmeczowym zgrupowaniu byłem w jednym pokoju, do czwartej rano opowiadał mi swoją bogatą i ciekawą karierę.

Chciało mi się spać, ale przez szacunek musiałem słuchać. Wydaje mi się, że to był wyjazdowy mecz z Concordią Piotrów Trybunalski, gdzie wygraliśmy 2:1.

Który mecz z tyskiego okresu najbardziej utkwił panu w pamięci?
Ryszard KOMORNICKI:
– Najbardziej pamiętny z 1980 roku był dla mnie mecz 1/16 Pucharu Polski, bo jesienią podejmowaliśmy I-ligową Arkę Gdynia. Przegraliśmy co prawda po dogrywce, ale wtedy strzeliłem gola na 1:0.

Niezapomniany był też dla mnie ostatni mecz w tyskiej drużynie z ROW-em Rybnik. Wygraliśmy 5:1, a ja strzelając ostatniego gola, pożegnałem się z GKS-em. Następnego dnia stał już pod drzwiami naszej szatni Jan Losza z Górnika Zabrze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto to jest i po co przyjechał więc gdy powiedziano mi, że czeka na mnie ktoś… ze Stronia Śląskiego pomyślałem sobie: niech poczeka. Skończyłem więc spokojnie masaż, a gdy wyszedłem, zobaczyłem, że stoi ktoś nieznajomy.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, o co mu chodzi, bo jego słowa, że Górnik Zabrze jest mną zainteresowany i minister Jan Szlachta zaprasza mnie na rozmowę były dla mnie abstrakcją. W pierwszej chwili zakręciło mi się w głowie i nim się zorientowałem, siedziałem już przed prezesem Szlachtą, który oznajmił mi, co dostanę, a ja tylko skinąłem głową.

Nie zdążyłem nawet nic powiedzieć żonie, bo gdy poprosiłem Jana Loszę, żeby mnie najpierw zawiózł do domu, a później do ministra, odparł, że nie ma takiej potrzeby, bo to długo nie potrwa. I faktycznie trwało krótko.

Po drodze usłyszałem instrukcje: powiedz, że chcesz mieszkanie i samochód. Ja bym tam za darmo poszedł, bo prawa jazdy i tak nie miałem, a gra w ekstraklasie w ogóle, a w Górniku szczególnie to było marzenie. Usiadłem więc w zabrzańskim gabinecie wystraszony, a tam była krótka piłka. Jesteś żonaty? Tak. Dzieci masz? Jedno, a z drugim żona jest w ciąży. Dobra. Dostaniesz czteropokojowe mieszkanie. Samochód potrzebujesz? Tak. Maluch by się przydał. No nie, jak dwójka dzieci to skoda.

I tyle. Na koniec poprosiłem tylko o trzy dni na zastanowienie.

Nad czym się pan zastanawiał?
Ryszard KOMORNICKI:
– Gdy wróciłem do Tychów, powiedziałem koledze z drużyny i kapitanowi Jurkowi Kubicy, że nie wiem co mam robić, bo mam propozycję z Górnika Zabrze. A on odpowiedział: jak to nie wiesz, co masz robić? Masz iść. A moje wątpliwości, że co się stanie, jak tam się nie załapię i nie będę grał, rozwiał jednym zdaniem: „Z Górnika możesz iść wszędzie, ale do Górnika już drugiej szansy możesz nie dostać”.

To krótkie zdanie było tak logiczne, że już bez cienia wątpliwości poszedłem do Górnika i tak zakończył się mój piłkarski tyski etap, w którym najlepszy okres był, wtedy gdy Antoni Piechniczek był doradcą klubu, a Joachim Krajczy trenerem. Mieliśmy mocny zespół i graliśmy o awans, ale później to się jakoś rozmyło i jako, chłopak, który chciał się rozwijać, czułem już hamulec.

Jak wspominał pan Tychy przez te 36 lat, nim wrócił pan do GKS-u jako dyrektor sportowy?
Ryszard KOMORNICKI:
– Pożegnałem się z Tychami, zostawiając tu część swojego życia. Tu dostałem swoje pierwsze mieszkanie-kawalerkę, a gdy chciałem większe, to usłyszałem od kierownika: „Musisz wziąć ślub”. Więc poszedłem do Bożeny i bez kwiatka, i bez pierścionka, co do dzisiaj mi wypomina, powiedziałem jej: „muszę się z tobą ożenić”.

Po takich „romantycznych” oświadczynach 15 sierpnia, dzień po moich urodzinach, a tuż przed wyjazdem na mecz, stanęliśmy więc w Urzędzie Stanu Cywilnego w Tychach, bo na zorganizowanie ślubu kościelnego nie było czasu i przenieśliśmy się do dwupokojowego mieszkania. Tu urodziła się też nasza pierwsza córka Iza, oczywiście, gdy ja byłem na obozie na Węgrzech, odcięty od spraw rodzinnych.

Dopiero gdy wróciłem do domu, sąsiadka powiedziała mi, że żony nie ma, bo zostałem tatą. Z przyjemnością wróciłem więc do tych miejsc, żeby zrobić coś dobrego dla klubu, z którego tak naprawdę wystartowałem do piłkarskiej kariery.

Na zdjęciu: Ryszard Komornicki to wielka postać naszej piłki.