Koszykówka 3×3. Spełniona obietnica

Rozmowa z Łukaszem Diduszko, brązowym medalistą mistrzostw Europy w koszykówce 3×3.


Brąz wywalczony w Paryżu to sukces, czy raczej jest niedosyt, że nie udało się jednak sięgnąć po złoto?

Łukasz DIDUSZKO: – Ten medal to wielki sukces. Po fazie grupowej powiedzieliśmy sobie, że każdy kolejny mecz będzie o życie. Przed wyjazdem założenie było takie, by w mistrzostwach zagrać pięć meczów i je wygrać. Niestety nie udało się. Trzeba jednak pamiętać, że w Paryżu mierzyliśmy się z zawodowymi zawodnikami 3×3, którzy od lat grają w turniejach i dostają za to pieniądze. Nie byliśmy faworytami, nikt na nas nie stawiał. Dlatego ten brąz wydarty Rosjanom, smakuje lepiej niż przegrany finał.

Gdyby ktoś dawał nam medale przed turniejem bralibyśmy w ciemno. Po spotkaniu z Litwinami mieliśmy tylko godzinę do meczu z Rosją. Nie było czasu na przeżywanie. Powiedzieliśmy sobie: „dobra, zamykamy temat. Gramy dalej, gramy do końca”.

Pana obecność w kadrze wywołała sporo zamieszania. „Wygryzł” pan z niej samego Michaela Hicksa, legendę koszykówki 3×3 w naszym kraju.

Łukasz DIDUSZKO: – W kadrze jestem już od dłuższego czasu, przygotowywaliśmy się razem do igrzysk w Tokio. Niestety, na olimpiadę nie pojechałem. Jadąc na zgrupowanie przed mistrzostwami Europy miałem świadomość, że może się coś wydarzyć. Wiem, że powołania do Paryża wywołały małe trzęsienie ziemi, ale większe spowodowało zdobycie brązowego medalu. Zadebiutowałem w kadrze w turnieju o tak wysokiej randze i przy okazji zdobyliśmy medal. Mogę powiedzieć, że to był debiut marzeń.

Turniej w Paryżu był bardzo intensywny. Trwał tylko weekend. Fizycznie trudno było wytrzymać?

Łukasz DIDUSZKO: – To była bardzo intensywna gra. Byłem bardzo dobrze przygotowany do turnieju, a mimo to od fazy pucharowej czułem tę siłę przeciwników, zwłaszcza że ME są trudniejsze niż mistrzostwa świata. Tutaj jest sama elita, top of the top w Europie. Teraz do mnie dochodzi, jaki osiągnęliśmy sukces.

Dla pana był to pierwszy taki turniej w karierze. Zrobił wrażenie?

Łukasz DIDUSZKO: – Ogromne. Sprawy związane z covidem nie pozwalały nam wyjść nigdzie poza hotel. Musieliśmy przestrzegać protokołu. Było tak: hotel – trening – hotel – mecz. Ale cała organizacja imprezy budzi mój podziw, Francuzi włożyli mnóstwo pracy. Koledzy, którzy byli w Tokio czy w Grazu (turniej kwalifikacyjny do igrzysk olimpijskich – przyp. red.) mówili, że było super.

W starciu z Rosjanami o trzecie miejsce przegrywaliście już 14:18. Co wtedy zdecydowało, że odmieniliście jego losy?

Łukasz DIDUSZKO: – Charakter, serce i obrona. Powiedzieliśmy sobie, że gramy do końca, zostawiamy serce i tyle. Kroczek po kroczku, punkt po punkcie zmierzaliśmy do celu. Było inaczej niż w Tokio. Tam chłopcy prowadzili i w końcówce tracili przewagę. Tym razem to myśmy byli górą.

Co się stało w Litwą (Polacy przegrali 10:19)?

Łukasz DIDUSZKO: – Weszliśmy dobrze w mecz, ale zamiast pociągnąć, wpadliśmy w dołek, jakby coś nas zablokowało. Tymczasem Litwini grali bardzo mądrze. Trafiali z dystansu, a gdy stanęliśmy wyżej, podawali pod kosz. Oczywiście staraliśmy się walczyć do końca, ale w pewnym momencie, gdy przegrywaliśmy ośmioma punktami, a do końca meczu pozostawało dwie minuty, pojawiła się z tyłu głowy myśl, że do meczu o brąz mamy tylko godzinę przerwy. Mogło być złoto, jest brąz i jest super.

Był w tych mistrzostwach moment, w którym po raz pierwszy poczuliście, że możecie wywalczyć medal?

Łukasz DIDUSZKO: – Po ćwierćfinale z Holandią. Poczułem się wtedy jak w filmie, jak w bajce. Holandia to zawodowa ekipa, bardzo mocna, grająca w jednym składzie od dłuższego czasu. Po tej wygranej poczułem, że medal jest w naszym zasięgu, że marzenia się spełniają. Nie oszukujmy się, w koszykówce 5×5 nigdy nie otrzymałbym szansy wystąpienia na takiej imprezie.

Oglądając w telewizji mecze naszej drużyny na igrzyskach olimpijskich, nie pomyślał pan: gdybym ja tam był nie przegralibyśmy z Chinami, Holandią czy Belgią?

Łukasz DIDUSZKO: – Nie. Nie czułem też żalu, że mnie tam nie ma. Jest wyselekcjonowana grupa 8 czy 10 zawodników, a na imprezę może jechać tylko czterech. Trzeba mieć w sobie pokorę, jeszcze więcej pracować i wierzyć, że otrzyma się szansę. Ja ją dostałem w mistrzostwach Europy. Za trzy lata są kolejne igrzyska. W Tokio mnie nie było, ale może w Paryżu wystąpię.

Co trzeba zrobić żeby powtórzyć sukces za trzy lata na igrzyskach w Paryżu?

Łukasz DIDUSZKO: – Znacznie więcej grać na turniejach worldtourowych. Trzeba grać ciągle tym samym składem, nabywać doświadczenia. W niektórych reprezentacjach nie ma zawodników imponujących indywidualnie. Słoweńcy np. wyglądają jak panowie z brzuszkami, a grają świetnie. Ale oni grają cały czas ze sobą i to potem daje efekty. Nawet ze sobą nie muszą rozmawiać, jeden ruch wymusza inny ruch. Gra w ich wykonaniu wydaje się bardzo prosta. Ale to godziny, dni, miesiące wspólnych treningów i grania.

Gra pan zarówno w odmianie 5×5 (Diduszko jest zawodnikiem pierwszoligowego GKS Tychy – przyp. red.), jak i 3×3. Duże są różnice między nimi?

Łukasz DIDUSZKO: – To zupełnie inne dyscypliny. W koszykówce 3×3 jest dużo więcej walki fizycznej. Czasami wielu rzeczy w telewizji nie widać. Gra jest brudna i jest większa tolerancja sędziów dla takiego sposobu gry. To taki pojedynek bokserski. Jest dużo zbliżeń, klinczów, uderzeń. Trzeba wskoczyć na wysokie tempo. Na szczęście zmiany są częste co pozwala złapać oddech i rytm.

W koszykówce 3×3 liczą się rzut z dystansu, zbiórka, obrona. A to moje atuty. Nigdy nie byłem ani skoczny, ani wysoki, ale to nieistotne. Liczą się charakter, energia. Kiedy podczas meczu jest sekunda na podjęcie decyzji, to super. Nie ma czasu na to, by otrzeć pot.

Którą odmianę pan woli?

Łukasz DIDUSZKO: – Każda ma coś w sobie, dlatego gram w obie. Po prostu kocham koszykówkę i sprawia mi ogromną frajdę. Będę to robił dopóki będzie mi to sprawiało przyjemność i oczywiście jak mi zdrowie pozwoli.

Jako zawodnik koszykówki 5×5 mam okazję podróżować po miastach w Polsce, w koszykówce 3×3 podróżuję po całym świecie. To ogromny plus, bo poznaję nowych ludzi, nowe miejsca, nowe kultury.

Jest szansa by w kadrze tworzył pan duet z bratem Bartoszem?

Łukasz DIDUSZKO: – Rozmawiałem z bratem o tym, Powiedział, że to nie jest jego sport, choć ma umiejętności predyspozycje do niego. To jednak ja zawsze byłem tym, który musiał udowadniać coś na boisku, być hardym. Nic za darmo nie otrzymałem w życiu, musiałem na wszystko ciężko pracować. To teraz procentuje.

Skąd zainteresowanie koszykówką 3×3?

Łukasz DIDUSZKO: – Tata był koszykarzem, choć nie dane mu było grać zawodowo i zabierał mnie z bratem na różne turnieje w tym streetballa. Strasznie się mi to podobało. Nie raz sam brałem udział w takich zawodach. Mieliśmy swoją ekipę i walczyliśmy ze starszymi zawodnikami, a nawet startowaliśmy w kategorii open. Grało się na asfalcie czy betonie, niektóre starcia z przeciwnikiem kończyły się niefajnie, boleśnie.

To mnie zahartowało jako zawodnika. Chciałem dalej grać, gdy więc pojawiła szansa pojechania na kadrę Polski, od razu z niej skorzystałem. Nawet nie było mowy o wątpliwościach. Do reprezentacji wciągnął mnie mój przyjaciel, Szymon Rduch. To on zaproponował trenerowi moją osobę, za co będę mu wdzięczny do końca życia.

Pierwsze treningi przed mistrzostwami świata w Manili zapamiętam do końca życia. Byłem chyba jedynym zawodnikiem, który grał w ekstraklasie i koledzy chcieli mi pokazać co to jest koszykówka 3×3. Przeorali mną parkiet (śmiech): „To nie tak kolego jak myślisz, że przyjdziesz rozdawał karty”.

Koszykówce poświęca pan mnóstwo czasu. Rodzina się nie buntuje?

Łukasz DIDUSZKO: – Trzeba wyrazić słowa uznania dla naszych żon i partnerek, że to wytrzymują. Medal dedykuję mojej żonie Basi, która akurat w trakcie gier finałowych miała urodziny. Powiedziałem jej, że przywiozę jej medal. „E tam, przywieź mi z Paryża jakiś magnes – poprosiła. Odparłem: „Nie, przywiozę ci medal. Teraz cieszę się, że tę obietnicę udało się spełnić, tym bardziej, że na krążku jest wyryta wieża Eiffla.

Czyli romantyczny całus pod wieżą Eiffla był?

Łukasz DIDUSZKO: – Tak. Nawet cała sesja zdjęciowa (śmiech).


Na zdjęciu: Łukasz Diduszko z Paryża przywiózł brązowy medal i mnóstwo wspomnień.

Fot. Łukasz Sobala/PressFocus