Krótka piłka. Wina trenerów? Bez sensu, logiki i wizji

Choć osobny jest oczywiście przypadek w Gdyni, gdzie właściciel Arki wcale nie miał zamiaru – mimo braku wyników – wyrzucać Zbigniewa Smółki, ale został do tego zmuszony. W niecodziennych okolicznościach niespełna godzinę przed rozpoczęciem derbów Trójmiasta, co powinno zostać zbadane – a jeśli zajdzie potrzeba, także rozliczone – przez służby, które są odpowiedzialne za zapewnienie bezpieczeństwa w Polsce.

Punktem wspólnym dla wszystkich pozostałych zdymisjonowanych, którzy stracili posady od 31 marca, jest fakt, że nie zaczynali sezonu jako (odpowiednio) trenerzy Lecha, Legii i Wisły Płock. Tylko przyszli do tych klubów już w tracie rozgrywek. A skoro to oni mieli być ratownikami, lecz zamiast uzdrawiać, przyczynili się do pogorszenia sytuacji, to trudno o inny wniosek niż taki, iż przed zatrudnieniem nie zostali odpowiednio prześwietleni. Zatem winę za brak wyników w równym stopniu z trenerami ponoszą piony sportowe oraz prezesi. Bo to oni nie dopełnili swych obowiązków w momencie wymiany szkoleniowców.

Adam Nawałka odchodził z PZPN z etykietą specjalisty, który ma wysokie wymagania dotyczące komfortu pracy. I niektóre zachcianki byłego selekcjonera nawet w bogatym związku odbierane były już jako lekkie – co najmniej – dziwactwa. Z góry można było więc założyć, że ten pracoholik i perfekcjonista z dnia na dzień nie zmieni standardów postępowania w Poznaniu. Tylko nadal będzie wiele wymagał, i to nie tylko od siebie. Przede wszystkim zaś – zapewnienia warunków, do których przyzwyczaił się w federacji przez pracodawców i znacznie większego niż wcześniej zaangażowania w robotę od zawodników.

Najwyraźniej jednak właściciele Lecha nie oszacowali właściwie skali zmian w klubie, których będzie domagał się Nawałka. I w efekcie – przegrali razem z nim. Naprędce więc policzyli, że łatwiej będzie skorzystać ze stosunkowo niedrogiej klauzuli rozwiązania kontraktu w marcu, niż narażać się na znacznie większe koszty, gdyby eksperyment z nierokującym na zbudowanie właściwej chemii w szatni trenerem miał potrwać dłużej. Logiczne?

A jeszcze dziwniejsza jest sytuacja z Ricardo Sa Pinto w Warszawie. Właściwie od momentu, gdy pojawił się przy Łazienkowskiej, szeptano, że coś może być nie tak z licencją UEFA Pro Portugalczyka. Przy okazji przeprowadzania wywiadu z jednym z najważniejszych ludzi w naszym futbolu – w tak zwanej opcji poza protokołem – usłyszałem (już po dymisji Ricarda), że dokument był lekko podejrzany. Miał bowiem zostać uzyskany na rekordowo krótkim kursie.

Jak jest naprawdę, zorientowani są tylko ci, którzy licencję zatwierdzali. Nawet bez tej tajemnej wiedzy zatrudnienie szkoleniowca-sprintera, który w trakcie sześciu poprzedzających angaż do Legii lat prowadził aż 8 klubów, dawało do myślenia. Podobnie jak opinia choleryka, despoty i człowieka ze szczególnym darem do wzniecania konfliktów. Wyszło jednak na to, że nad tym aspektem zastanawiali się wszyscy z wyjątkiem tych, którzy postawili parafki pod kontraktem Sa Pinto…

Dlatego uważam, że pytania o długofalowe wizje rozwoju w naszych czołowych klubach po prostu nie mają sensu.