Ligowiec. Musi boleć

W minionej kolejce najbardziej zawiedli pewniacy, czyli Raków Częstochowa i Legia Warszawa. Niekwestionowani liderzy ekstraklasy zawiedli na całej linii i tak po prawdzie nie zasłużyli nawet na punkt, który trafił na ich konta.


Trener stołecznej jedenastki Kosta Runjaić filozoficznie zauważył, że lepiej mieć punkt niż zero. Bez dwóch zdań – ma rację, ale dla legionistów marna to pociecha, ponieważ zaprzepaścili (niepowtarzalną?) szansę na zbliżenie się do drużyny spod Jasnej Góry na dystans czterech punktów. Niby jeszcze nic straconego, bo do zakończenia rywalizacji pozostało siedem kolejek, ale sześć to zawsze jest więcej niż cztery.

Brawa przy otwartej kurtynie należą się mieleckiej Stali, która w Łodzi poskromiła Widzewa. Trener gospodarzy Janusz Niedźwiedź nie ukrywał irytacji, bo jego podopieczni przegrali na własnym boisku trzeci mecz z rzędu! Po takim hat-tricku szkoleniowiec beniaminka wyglądał jak wcielenie rozpaczy i nie gryzł się w język. – Jesteśmy bardzo rozczarowani wynikiem i postawą na boisku. Nie będziemy od tego uciekać, to był nasz słabszy mecz i nic nas nie tłumaczy – powiedział rozgoryczony.

W zupełnie innym nastroju był opiekun Stali Kamil Kiereś. Rozkoszował się sukcesem niczym mruczący z zadowolenia kot i trudno mu się dziwić, bo dzięki trzem zdobytym punktom jego odskoczył od strefy spadkowej. Na jak długo, to już zupełnie inna para kaloszy. Wartość wiktorii w Łodzi miało jeszcze drugie dno, ponieważ we wcześniejszych dziesięciu potyczkach ligowych mielczanom taka sztuka nie udała się ani razu!

Prawdziwy rollercoaster obejrzeliśmy w Szczecinie, gdzie Pogoni próbowała pokrzyżować szyki Cracovia. Szkoleniowiec „Pasów” Jacek Zieliński miał prawo być wściekły, bo jego zespół po raz drugi z rzędu spartaczył końcówkę spotkania. Zamiast czterech „oczek” zaksięgował tylko jeden punkt – tydzień wcześniej wypuścił wygraną z Widzewem, teraz dostarczył tlenu „portowcom”, którzy nie tracą nadziei, że jeszcze zdołają wskoczyć na podium kosztem Lecha Poznań.

Jeżeli w Zabrzu łudzili się, że powtórny angaż Jana Urbana będzie gwarantem szybkiego wydostania się ze strefy spadkowej, to włodarze klubu błyskawicznie zostali sprowadzeni na ziemię. Podejrzewam, a moje przypuszczenia graniczą z pewnością, że gdyby Urban był trzydzieści lat młodszy, na boisku sam rozwiązałby wszystkie (albo prawie wszystkie) problemy. Niestety, czasu się nie cofnie, a za zasługi mogą dać tylko medal i nic ponadto. To jednak stanowczo za mało, by w następnym sezonie dalej grać w ekstraklasie. „Panowie” piłkarze z Roosevelta albo wezmą się w garść, albo zostaną pożegnani przez rywali białymi chusteczkami.

Na skraju przepaści jest Lechia Gdańsk. Żonglerka trenerami na razie przynosi opłakane skutki, a angaż Hiszpana Davida Badii był chyba aktem rozpaczy, biorąc pod uwagę poprzednie „dokonania” tego szkoleniowca. Dla zespołu z Trójmiasta strzelanie goli to jak próba napicia się wody z węża strażackiego. Wiem, że boli, ale musi boleć, skoro w trzech meczach z rzędu gdańszczanie nie splamili się zdobyciem choćby jednej bramki.


Fot. Paweł Andrachiewicz/PressFocus