Ligowiec. Silnik ciągle charczy

Największe kluby mają już to do siebie, że albo się je kocha, albo nienawidzi. Nie ma nic pomiędzy.


Mówi się o nich najgłośniej, pisze się o nich najwięcej, one same zresztą – często słusznie – kreują się na pana i władcę konkretnych rozgrywek. Legia jest polskim Bayernem, ale takim Bayernem nieco koślawym. Nieco bardzo. Piekło by musiało zamarznąć, a ziemia zacząć kręcić w drugą stronę, żeby Bawarczycy zaczęli grać taką kluchę, jak warszawiacy. Z tego też powodu obfite żniwa mają wszyscy przeciwnicy Legii, jej hejterzy, krytycy, no i fani innych zespołów.

Wielokrotnie bici przez „Wojskowych”, wielokrotnie przez nich wyśmiewani teraz mogą odegrać się na nielubianym rywalu, przez co cała Polska jest zalewana przez masę żartów dotyczących aktualnego (jeszcze) mistrza. Sama Legia zresztą postanowiła pośmiać się z siebie, grożąc niedawno swojemu byłemu piłkarzowi, Wojciechowi Kowalczykowi, pozwem za to, że ten zdradził w jednym z programów co nieco zza kulis warszawskiego klubu. A nie, chwilka… To było na poważnie.

Nie zmienia to jednak faktu, że Legia ma w tym wszystkim dużego pecha. Oczywiście, że gra piach, ale prędzej czy później zacznie zdobywać jakieś punkty i w końcu stanie się godnym rywalem dla Bruk-Betu Termaliki oraz Stali Mielec. Na ten moment drużyna ta jest jak samochód, który zepsuł się i stoi gdzieś na poboczu. Kierowca siedzi w środku i przekręca kluczyk, paru gości pcha go, aby wspomóc prawa fizyki, ale silnik tylko charczy, rzęzi, dławi się… i nic. Ale kiedyś odpali i pojedzie, kiedyś dojedzie do celu, tyle że mocno spóźniony i ubrudzony smarem.

Kryzysy i słabą formę można mieć z różnych powodów. Niektóre kluby mają po prostu słabych piłkarzy i choćby stawały na głowie, nic nie ugrają. Ktoś może mieć problemy z kontuzjami, ktoś może nie dawać rady z grą na kilku frontach. Legia ma po prostu mentalny dołek, bo przecież w porównaniu z innymi zespołami wcale nie ma słabej kadry. A już na pewno nie tak słabej, żeby drżeć oglądając mecze Górnika Łęczna. Żadne odkrycie.

Porażkę w Zabrzu można tłumaczyć i analizować na różne sposoby, ale przecież nie była to wtopa kompletna. Pierwszy kwadrans drugiej połowy to totalna dominacja Legii, która tylko z winy kilku centymetrów nie wyszła przy Roosevelta na prowadzenie. Wtedy śpiewka byłaby inna, a „Wojskowi” mieliby na koncie więcej punktów niż ma od niedawna Donald Tusk.

Jednak to nie był jeszcze ten czas. Oczywiście najłatwiej teraz płakać, bo Mladenović został „smyrnięty” w twarz kilkanaście sekund przed drugim golem Górnika, a sędziowie nic z tym nie zrobili – choć jakby tak poczytać nieco i wgłębić się w temat, błędu nie popełnili. Porażka nie była jednak ani winą VAR-u, ani ostrych fauli Lukasa Podolskiego sprzed kilku tygodni, wspominanych nie wiadomo po co przez niektórych rozżalonych sympatyków Legii.

„Wojskowi” mieli tak naprawdę Górnika na patelni, ale po raz kolejny sami zawalili sobie to spotkanie. Kłócili się, popełniali błędy w kryciu, nie wykorzystywali okazji. Przyczyn słabości należy upatrywać przede wszystkim wewnątrz siebie. Trzeba ciężko pracować i po prostu czekać, bo Legia ma wystarczająco dużo jakości, żeby przyciągnąć do siebie ów mityczne szczęście i odpalić silnik. Ktoś w końcu kiedyś kopnie tę piłkę prosto… nawet jeśli będzie to na boisku w Niepołomicach.


Fot. Wojciech Dobrzyński/PressFocus