Marek Motyka: Nie pamiętam większego talentu

Rozmowa z Markiem Motyką, byłym piłkarzem i reprezentantem Polski, który grał i przyjaźnił się z Andrzejem Iwanem.


Pamięta pan moment, w którym poznał Andrzeja Iwana?

Marek MOTYKA: – Poznałem go na zgrupowaniu centralnym w Kętach, kiedy byłem jeszcze zawodnikiem Koszarawy Żywiec. Reprezentacja Krakowa była tam na zgrupowaniu i przyjechał tam również Andrzej Iwan w towarzystwie wiślaków – Leszka Lipki, Michała Wróbla, Adama Nawałki i pozostałych chłopaków. Jako jedyny przyjechałem z Żywca i pierwszy raz w życiu miałem okazję mu się przyjrzeć. Powiem szczerze, że od tego czasu szliśmy przez życie razem. Tak się złożyło, że graliśmy w Wiśle Kraków, przyjaźniliśmy się… do wczorajszego dnia i byliśmy dość blisko. Jestem w szoku, bo nie spodziewałem się tej informacji.

Jaki to był piłkarz?

Marek MOTYKA: – To największy talent tamtych lat. Drugiego takiego zawodnika nie było, może trochę da się go porównać do Mirosława Okońskiego. Ale innego tak uzdolnionego technicznie piłkarza nie widziałem – lewa noga, prawa noga taka sama, perfekcyjna gra głową, dynamiczny, silny. Potwierdzał to zresztą na boisku, bo jako 16 czy 17-latek grał w Wiśle, szybko też zaczął występować w reprezentacji Polski. Był naprawdę utalentowany.

A jaki to był człowiek? Mógł obserwować pan jego ewolucję, od nastolatka, po dorosłego, aż w końcu w pełni dojrzałego mężczyznę.

Marek MOTYKA: – To był chłopak, którego wszyscy uwielbiali. Był bardzo przyjazny, opiekuńczy, taki, że serce by wyjął i oddał. Był też zarazem charakterny, bo gdyby trzeba było komuś w mordę dać za jakieś złe słowo, to za kolegę by w ogień poszedł. Był bardzo lubiany. Lubił się śmiać, żartować, kochał piłkę nożną i gadał o niej godzinami, tak jak i o rodzinie. Był dumny ze swoich dzieci, Kasi i Bartka, uwielbiał swoją żonę. Miał też swojego psa, który był jego najlepszym przyjacielem i też się o nim dużo rozmawiało. Andrzej całe życie utożsamiał się z piłką. Później napisał też swoją książkę („Spalony” – red.), o czym było głośno, a która nie spodobała się wszystkim piłkarzom. Był blisko ze swoim przyjacielem panem Wojciechem Kwietniem, który się nim opiekował, pomagał i był z nim na dobre i na złe. Był także epizod, kiedy Andrzej był w Warszawie komentatorem telewizyjnym, pracował też w studiu u pana Krzysztofa Stanowskiego, z którym napisał wspomnianą książkę. Po jego pracy komentatora i eksperta widać było, że ma ogromną wiedzę, jest „oblatany”, że jego zdanie się liczy. Każdy też wiedział, że gdyby nie alkohol, to on zrobiłby dużo większą karierę. Do końca jednak nie wykorzystał swojego potencjału, bo stać go było na grę w każdym zespole Europy. Umiejętności mu na to pozwalały. Niestety musiałby wcześniej wyjechać z Krakowa.

To znaczy?

Marek MOTYKA: – Kraków go tak uwielbiał, że wszyscy mu chcieli stawiać, wszyscy się chcieli z nim napić. Lubił też hazard, zabawić się. To pasowało kolegom, ale przeszkadzało zawodowemu piłkarzowi. Choć był moment, kiedy on sam na swoich barkach ciągnął Wisłę. Kiedy najlepsi zawodnicy powyjeżdżali – jak Kazimierz Kmiecik czy Zdzisław Kapka – nie miał z kim grać z przodu. Prosił wtedy: „Kupcie mi jakiegoś piłkarza!”. Był zawzięty, chciał grać jak najlepiej i strzelać gole. Później poszedł do Górnika Zabrze, tam poznał Janka Urbana i całą drużyną zaczęli grać na wysokim poziomie i to zaprocentowało wyjazdem do Bochum. Gdyby nie kontuzja, to rozwinąłby się tam jeszcze bardziej. Z tego co słyszałem, to grał tam tak dobrze, że nawet… Bayern Monachium się nim interesował, lecz przez powody zdrowotne jego rozpęd wyhamował. Natomiast jeśli chodzi o walory piłkarskie, ja nie pamiętam większego talentu w Polsce w tamtych czasach. Nikt, kto go znał, by temu nie zaprzeczył, bo to są fakty. Jedyne co, to że za bardzo lubił się bawić i ufał kolegom. Przy nim zawsze było wesoło, był człowiekiem ciepłym i otwartym, pomagał każdemu, kto potrzebował pomocy i za to go wszyscy szanowali.

Czyli będzie go wszystkim brakować.

Marek MOTYKA: – Nie ma co ukrywać. Zżyliśmy się przez tyle lat. Nie wiedziałem, że on umarł i gdy zobaczyłem na pasku z informacjami tę wiadomość, byłem przerażony i nie mogę jeszcze dojść do siebie. Jestem w szoku. Zaczynają mi się przypominać obrazy z nim związane. Dwa lata jeździliśmy razem z reprezentacją po całym świecie – Brazylia, Argentyna, Kolumbia. Andrzej był tym zawodnikiem, który grał z wielkimi zespołami. Zresztą był na mistrzostwach świata i gdyby nie kontuzja dwugłowego, pewnie zrobiłby furorę. Miał też trochę pecha, bo w najważniejszych meczach nie zawsze mu się udawało „sprzedać” swoje umiejętności i możliwości. W Polsce zdobyliśmy z Wisłą mistrzostwo, ale ja ubolewałem, jakim cudem my z takim potencjałem, jaki wówczas posiadaliśmy, wygraliśmy ligę tylko raz? Dopiero w książce się dowiedziałem dlaczego. Napisał tam, że jesienią graliśmy na wysokich obrotach, a w drugiej rundzie wielu zawodników lubiło się zabawić – Andrzej miał też chyba siebie na myśli – i nie zawsze koncentracja wynosiła sto procent. Ta popularność i nadmierna koleżeńskość kolegów z Krakowa powodowała, że Andrzej po prostu… nie miał czasu trenować, bo ciągle był w towarzystwie. Był bardzo lubiany, ale dla piłkarza to była sytuacja hamulcowa. Gdyby w wieku 20 czy 22 lat wyjechał do Widzewa czy Lecha, bo miał takie propozycje, to uważam, że zrobiłby większą karierę. Ale Kraków go kochał, Wisła nigdzie nie puściła i grał u nas. Był duży niedosyt, bo Andrzeja stać było na to, aby być ocenianym na dużo wyższym poziomie.

Co z rzeczy związanych z Andrzejem Iwanem będzie pan wspominał najmocniej?

Marek MOTYKA: – Bardzo go lubiłem, bardzo szanowałem i dobrze się z nim grało w piłkę. Wielokrotnie zostawałem z nim po treningu, żeby mu podorzucać, a on strzelał sobie z woleja. Tak uderzającego zawodnika nie widziałem, robił to perfekcyjnie. W okienkach bramki wieszał koszulki i trafiał w nie. Do mnie bez przerwy miał pretensje, że… za lekko wrzucam, a ja robiłem to z całej siły tak, że omal mi mięśnie nie popękały. Oczywiście jako prawy obrońca doskonaliłem swoją centrę, ale gdy widziałem, co on wyprawiał, to było niesamowite. Bywaliśmy na wczasach z rodzinami, lubiliśmy ze sobą przebywać. Praktycznie od 16 roku życia aż do samego końca szliśmy ramię w ramię. Może ostatnio, gdy był w Warszawie jako komentator, kontaktu było trochę mniej, bo był jednak daleko od Krakowa, ale kiedy przyjeżdżał, często się widywaliśmy, wspominaliśmy dawne czasy, jeździliśmy na mecze oldbojów, charytatywne i było wesoło. Zawsze był wodzirejem i osobą przewodzącą grupie. Lubił być taką postacią i dobrze się w tym czuł. Strasznie nam go będzie brakowało i przykro, że tak to się potoczyło. Nie wiem jeszcze, co się stało, cały telefon mam zawalony połączeniami, bo ludzie dzwonią i pytają. Na pogrzebie na pewno będzie rzesza kibiców. Przede wszystkim nie mogę się otrząsnąć z tego, że to jest fakt. Ciężko zebrać myśli, bo nie spodziewałem się, że będę teraz o czymś takim mówił. Człowiek jest tym wszystkim zaskoczony i gdyby chciał to na spokojnie podsumować, to trochę czasu musi jeszcze minąć. Strasznie trudno mówi się o kimś, kogo już nie ma. Opowiadanie w czasie przeszłym jest przykre.


Fot. Łukasz Sobala/PressFocus


Nasz komentarz

Papiery na wielkie granie

Starsi piłkarscy kibice pamiętają jego wyczyny na boisku. Uchodzi za wielki futbolowy talent, jak w wielu wypadkach nie tyko u nas, nie zrealizowany do końca. Mistrz Polski i z Wisłą Kraków i z Górnikiem Zabrze. Do tego był w kadrze Antoniego Piechniczka na mundialu w Hiszpanii w 1982 roku, ale tam skończyło się na dwóch pierwszych grach z Włochami i z Kamerunem. W tym drugim meczu doznał kontuzji i potem już nie grał. Co do mistrzostw świata, to już jako 18 latek miał dwa mecze na koncie. Trener Jacek Gmoch dał mu szansę gry w wyjściowym składzie z Tunezją na argentyńskim mundialu w 1978 roku i potem z Meksykiem. I pomyśleć, że były to jego pierwsze mecze w narodowych barwach! Zresztą był najmłodszym uczestnikiem tamtych mistrzostw na stadionach Ameryki Południowej.

Taki to był talent. Ja pamiętam go z występów w reprezentacji na żywo w spotkaniach eliminacji mistrzostw Europy z ZSRR w 1983 roku na Śląskim czy z Holandią kilka lat później w Zabrzu. Świetnie wyszkolony technicznie, jak to wtedy wszyscy zawodnicy z krakowskiej szkoły, do tego ze zmysłem gry kombinacyjnej. Kiedy w połowie lat 80. ściągnął go do Górnika Zabrze trener Hubert Kostka, to był to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Z „górnikami” trzy razy sięgał po mistrzowski tytuł. Był jednym z najważniejszych zawodników wielkiego Górnika z drugiej połowy lat 80. Oczywiście jest w Galerii Sław 14-krotnego mistrza Polski, a portret z jego podobizną ma swoje miejsce na Stadionie im. Ernesta Pohla.

Gdyby nie kontuzje i niesportowy tryb życia, co opisał bez jakichkolwiek skrupułów w swojej autobiograficznej książce „Spalony”, to kto wie gdzie by zaszedł? Na pewno znacznie dalej niż polskie podwórko.

Michał Zichlarz