Mucha nie siada. Zdrada na Cichej

 

Święte oburzenie kibiców „Niebieskich” na wieść, że prezydent Chorzowa zrobił ich w tak zwanego ciula już parę metrów od Cichej budzi nieledwo zdumienie połączone z politowaniem, gdzieniegdzie słychać szyderczy śmiech. Co więcej, znam osobiście wielu chorzowian, którzy nie tylko mają w nosie kopaczy, ich krzykaczy – najczęściej kojarzonych z kroniki kryminalnej – i rozlatujący się stadion, ale też kipią podobnym oburzeniem: gdy tylko pomyślą, ile ich milionów miasto utopiło już w ratowanie trupa, albo symulowanie, że cokolwiek z tym zdechlakiem zamierza, zamiast wspomóc ludzi, inicjatywy czy organizacje, które autentycznie coś dla chorzowian robią, a nie pozorują.

Przypuszczam, że nawet więcej podobnie myślących osobiście nie znam.

Jasne, już słyszę te zarzuty o herezję. Ruch?! Legenda bez końca?! Że stadion to wizytówka klubu, że tysiące dzieciaków poleci tam jak lep do miodu, że jak będzie ładny obiekt, to na mecz przyjdą i całe rodziny z oseskami, a miotane przekleństwa i wulgarne przyśpiewki oraz fruwające race nagle znikną; że to symbol, wzór i więź łącząca „chorzowską rodzinę”…

Sratatata, wyświechtane frazesy. Niestety, mam złą nowinę – taką rolę może odegrać tylko sport na profesjonalnym poziomie, nie ten prowincjonalny. Dziś niestety Ruch jest synonimem tego drugiego. Więc umówmy się, na zdrowy rozsądek po co czwartoligowemu klubowi nowy stadion na 15 tysięcy dusz? I dlaczego miałoby go budować ze swoich środków miasto, zwłaszcza gdy okres finansowej prosperity samorządów – o ile taka w ogóle była – wyraźnie ma się ku finałowi?

Doskonale wiem, że to miasto Chorzów jest głównym akcjonariuszem Ruchu, co – teoretycznie – powinno rodzić odpowiedzialność za szczęśliwy los „dziecka”. Ale po cholerę miasto się do tej opieki w ogóle pakowało?! Być może był czas, gdy Chorzów faktycznie ratował Ruch, mniejsza z tym, że znacznie krótszy od czasów, w których Ruch rozsławiał Chorzów. Ale to już było i nie wróci więcej – jak śpiewali szansoniści.

Paradoks klubu z Cichej polega na tym, że wielkomocarstwowe mrzonki uprawiane tam na coraz bardziej suchej glebie nijak mają się do rzeczywistości. Wszystko bowiem wskazuje na to, że epoka dwóch dekad, gdy po upadłym przemyśle na Śląsku w rolę sponsorów zawodowego sportu ochoczo wcieliły się samorządy, ma się ku rychłemu końcowi.
I dobrze. Ten mecenat był z jednej strony szczęściem, ale z drugiej stał się odłożonym w czasie dramatem wielu klubów, które nie chciały pogodzić się z utratą sufitowych ambicji.

Na Śląsku i Zagłębiu za pieniądze z miejskich podatków lepiej lub gorzej prosperują/prosperowały Górnik, Piast, Zagłębie, GKS Katowice (och…), Polonia czy wreszcie Ruch. Niektóre dzięki temu wciąż utrzymują się na fali (w Zabrzu), inne na niej wprost wyskoczyły (mistrz w Gliwicach!), inne z niej to spadają, to wypływają, a jeszcze inne zwyczajnie się topią.
To przecież pod szyldem miasta utopiła się bytomska Polonia; całkiem niedawno stoczył się GKS, a od dekady rozpaczliwie miota się Ruch. Bo rolą samorządów – jako reprezentacji lokalnych społeczności – nie jest być płatnikiem grubo przepłacanych sportowców. Owszem, mają one stwarzać warunki do zdrowego stylu życia mieszkańców, dotować sport dzieci – ale nie zawodowych kopaczy, bo to patologia.

Zawodowy sport powinien być domeną prywatnego biznesu, kaprysem bogacza – jeżeli w danym środowisku nie ma chętnych szejków, restauratorów czy deweloperów, trudno: widocznie to środowisko musi się zadowolić pograniczem ligi czwartej i piątej, a może i szóstej.

Zaangażowanie władz samorządowych zawsze będzie rodzić pokusę dla polityków – jak to właśnie dzieje się w Chorzowie, a pewnie i w wielu innych miejscach na mapie Śląska i nie tylko – by cynicznie zbijać kapitał na społecznym entuzjazmie zrodzonym ze sportowych (przecież nie własnych) sukcesów.

Być może chorzowscy decydenci próbowali przez ostatnie lata ocalić coś, co stanowiło dla nich pewną wartość, markę, ale sposób w jaki to rozegrali i ile publicznych pieniędzy przy tym zmarnotrawili (te niezliczone ekspertyzy, projekty, plany czy spłacane długi) sprawiło, że dziś Ruch z perspektywy ogólnopolskiej to już tylko przebrzmiała historia. Nie wiem, czy podzieli los takich Polonii i Szombierek, ale w ciągu trzech lat stał się antymarką. Teraz musi się podźwignąć sam z siebie, jak najdalej od polityki.

Frustracja kibiców „Niebieskich” zrozumiała jest z jednego powodu. Bo zostali zdradzeni. I się właśnie obudzili, że postawili na złego konia, który przez kilka ładnych lat mamił ich obietnicami, płynął do władzy na „niebieskiej rodzinie” i „nieśmiertelnej erce”. Ten trafił na podatny grunt, bo dobrze wiedział, że to raczej pacjent erki w stanie poważnego zawału, a więc będzie się łapał każdej nadziei. Gdy po latach lawirowania pan doktor w końcu postawił diagnozę, klient doznał wstrząsu, oczy wyszły mu z orbit i nawet goni z siekierą za niedoszłym wskrzesicielem. Paradoksalnie otrzeźwiał.

Teraz, gdy zasłona opadła, trzeba życzyć Ruchowi prawdziwego odrodzenia, nieopartego na fałszywych złudzeniach. Kilka całkiem udanych przykładów jest niedaleko Cichej…