Pałasz: Są mecze, które „gram” do teraz w mojej głowie

Na inaugurację sobotniej wystawy „70 wydarzeń na 70-lecie Górnika” wpadł pan – jak mówili jej organizatorzy – niemal w ostatniej chwili; prosto z samochodu, którym przejechał pan ponad 1000 kilometrów. Rozumiem, że po prostu nie wypadało nie być na tych urodzinach?

Andrzej PAŁASZ: – Nie wypadało. Oczywiście wyjazd był planowany od wielu tygodni, ale wiadomo, że przed świętami na wszystko zawsze jest za mało czasu. Udało się jednak wygospodarować tych kilkadziesiąt godzin w pracy. No i jestem.

Andrzej Pałasz (z lewej) i Marek Majka na tle zdjęcia ich „złotej generacji” zabrzan z drugiej połowy lat 80. Fot. Dariusz Hermiersz

Czym się pan zajmuje na co dzień?

Andrzej PAŁASZ: – Pracuję w firmie zajmującej się profesjonalną fotografią, zajmującą się produkcją i sprzedażą materiałów niezbędnych w pracy zawodowych fotografów. Jestem też oczywiście trenerem: w stronach, gdzie mieszkam, prowadzę zespół U-19 (SC Kapellen – dop. red.), mam też szkółkę piłkarską dla dzieci.

To jednak dość „świeże” kwestie, bo przecież ponad rok mieszkał pan ostatnio w… Chinach?

Andrzej PAŁASZ: – Rzeczywiście, wróciłem stamtąd trzy miesiące temu. Najpierw spędziłem jakiś czas w Pekinie, szkoląc tamtejszych trenerów, potem – na rok – przeniosłem się do Szanghaju. Tam pracowałem w szkole sportowej, jako koordynator, mając „pod sobą” wszystkie drużyny w przedziale wiekowym U-12 – U-18. Chińczycy – którzy przecież kilkanaście lat temu bywali już finalistami mistrzostw świata – znów chcą powrócić „na salony”. Dlatego bardzo intensywnie ściągają do ligi wielkie gwiazdy futbolu, ale także właśnie wykładowców i trenerów – głównie europejskich, by rozwijać pokolenie własnych szkoleniowców piłkarskich.

Skąd się wziął ten egzotyczny wątek w pana trenerskiej karierze?

Andrzej PAŁASZ: – Współpracowałem przez lata z wieloma firmami, związanymi ze szkoleniem młodzieży, jedna z nich zaproponowała udział w owych pekińskich warsztatach dla miejscowych trenerów. To był dla mnie taki „okres próbny” – w osobistym wymiarze: czy odnajdę się w nowym miejscu, nowej kulturze. Spodobało mi się bardzo, więc kiedy pojawiła się oferta pracy w Szanghaju, nie miałem wątpliwości. To było fantastyczne doświadczenie – prywatne i zawodowe. Jestem otwarty na wiedzę, więc z jednej strony pokazywałem trochę europejskich metod szkoleniowych, z drugiej – wymieniałem się doświadczeniami z miejscowymi trenerami, chłonąłem też ich sposoby pracy.

Wróćmy do Zabrza. Co tak naprawdę oznacza słowo „Górnik” dla pana?

Andrzej PAŁASZ: – Urodziłem się 500 metrów od stadionu, w domkach tuż za torami. Z okiem widziałem światła stadionu. No to… gdzie ja mogłem wylądować, jak nie na piłkarskim boisku Górnika? To zawsze był mój drugi dom. Przyszedłem tu jako dziesięciolatek i zostałem na kolejnych 17 lat – dzień w dzień! Bywały okresy, w których więcej czasu spędzałem w klubie, niż w rodzinnym domu.

Miał pan okazję widzieć na żywo wielkie gwiazdy Górnika lat 60. i 70.; ba, nawet podawać im piłki. Co dla małego chłopaka znaczyło: „otrzeć się” o Gorgonia czy Lubańskiego?

Andrzej PAŁASZ: – To było wielkie przeżycie. Ale tak naprawdę największą frajdę mieliśmy z kolegami… w przerwie, kiedy – po zejściu drużyn do szatni – mogliśmy na chwilę wejść na główną płytę, strzelić gola do tej samej bramki, do której trafiał Lubański. Płuca nas paliły, bo przecież boisko dla dziesięciolatka było takie wielkie. Ale biegaliśmy jak wariaci; ten zapach trawy, rosa na niej, te 30 tysięcy ludzi na trybunach – poezja. Właśnie te chwile pamiętam dziś najlepiej. A do tego dochodziła naprawdę ciężka praca. I dużo wytrwałości. Wie pan, ja widziałem w tym czasie w Górniku wielu kolegów z talentami znacznie większymi od mojego. Ale im pewnie właśnie tej wytrwałości, koncentracji na celu, jaki chcą osiągnąć, brakło.

Na wielkiej fotografii drużyny z lat 80., wiszącej w galerii, złożył pan autograf i dopisał numer „10”. Zawsze była „dziesiątka” na plecach?

Andrzej PAŁASZ: – Nie. Ja zresztą nie przywiązywałem do tego szczególnej walki. Numer nie gra, gra człowiek. Wkładałem koszulkę – bez znaczenia, jakie miała cyferki na plecach – i zasuwałem. Cieszyłem się samą możliwością gry. Ważne, by była to gra… do przodu. Lewa i prawa pomoc, lewe i prawe skrzydło, środek ataku – wszystko, co wiązało się z ofensywą. Fajnie było być częścią wielkiego Górnika… Wie pan, jak ja przeżyłem swój debiut w pierwszej drużynie? 17 lat, ekstraklasa… – ilu piłkarzom dana jest taka satysfakcja?

Ważne, że do przodu”… – Włodzimierz Lubański był tym największym idolem? Piłkarskim wzorem?

Andrzej PAŁASZ: – Lubański to był klasyczny napastnik, snajper; z ogromną inteligencją – wiedział, w które strefy boiska, pola karnego, musi wejść, by najlepiej wykorzystać umiejętności swoje i kolegów. Ja nie byłem takim „golleadorem”. Bliżej – również ze względu na sylwetkę, posturę – było mi do Zygfryda Szołtysika. Równie wielką frajdę, co strzelanie goli, sprawiała mi asysta, stworzenie sytuacji, wyłożenie piłki partnerowi. „Zyga” był najlepszym numerem „sześć”, jakiego widziałem. I ja na mistrzostwach świata juniorów w Japonii też dostałem koszulkę z „szóstką” na plecach. A Włodek? No cóż… Po ostatnim reprezentacyjnym meczu symbolicznie przekazał mi swoją koszulkę z „dziesiątką”. Nie ma co kryć – to jest wspomnienie i przekaz na całe życie.

Jak już się zostało „naznaczonym” przez legendę, trzeba było próbować powtórzyć jej sukcesy?

Andrzej PAŁASZ: – Wie pan, przez całe piłkarskie życie nie chciałem nikogo kopiować. Zresztą Włodek jest niepodrabialny, jednorazowy. A ja szukałem na boisku własnej tożsamości, choć oczywiście podglądając każdego z kolegów z murawy i oceniając: „Potrafię zrobić to co on, czy jednak nie?”. Starałem się być jak najbardziej wszechstronnym piłkarzem. Dziś, po wielu latach od końca kariery, uważam, że mogłem w niej więcej osiągnąć: nie zrealizowałem wszystkich celów, które sobie kiedy postawiłem.

Medal mistrzostw świata, trzykrotny tytuł mistrza Polski – czego można chcieć więcej?

Andrzej PAŁASZ: – A choćby Pucharu Polski. Raz zagrałem w jego finale – w słynnym meczu na Stadionie Śląskim, z GKS-em Katowice. Do dziś mam przed oczami sytuację, z której powinienem wyrównać. Rzuciłem się do piłki, nie trafiłem… Może gdybym wtedy strzelił gola, wynik końcowy byłby inny? Ale wtedy Jasiu Furtok był w życiowej formie, porozbijał nas zupełnie. No i jest jeszcze półfinał hiszpańskiego mundialu, z Włochami. Wchodzę na boisko na II połowę, przy stanie 0:1. Gonitwa myśli, tysiąc pomysłów co tu zrobić, by odwrócić losy gry. Nie udaje się… Te dwa mecze „gram” do teraz w mojej głowie. Może niepotrzebnie; może bez sensu narzucam sobie takie ciśnienie – już nie cofnę czasu. Ale jak się uprawia sport, gra w piłkę, to nie można nie chcieć być najlepszym.

Kiedy pan do Górnika wchodził, trudno było uwierzyć, że doczeka pan wielkich czasów. Końcówka lat 70. nie była wesoła do zabrzańskiej piłki, prawda?

Andrzej PAŁASZ: – Wchodziłem do drużyny seniorów jako siedemnastolatek. Następowała właśnie zmiana generacji w zespole, ceną był spadek z ekstraklasy. Wtedy – trauma wielka; później dla wielu z nas okazała się korzystna. Mieliśmy cały sezon na „otrzaskanie się”, zgranie – na tle rywali słabszych od tych ekstraklasowych. Po awansie, powrocie do elity, też nie brakowało trudnych momentów: często plasowaliśmy się przecież w dole tabeli. Ale zaczynało procentować doświadczenie zebrane w II lidze; odporność na stresowe sytuacje, na presję. Z czasem zaczęli dochodzić nowi zawodnicy, drużyna zaczynała się układać niczym puzzle.

Aż powstał zabrzański dream team, wart czterech tytułów mistrzowskich… Inna rzecz, że to był chyba ten moment, w którym polska i zachodnioeuropejska piłka z wolna zaczęły się „rozjeżdżać”. Jeszcze półtorej dekady wcześniej Górnik wygrywał z Manchesterami, z Romą, z Rangersami. Wam już było dużo trudniej rywalizować z Juventusem, Anderlechtem, Bayernem…

Andrzej PAŁASZ: – Ja nie mam wątpliwości, że ekipa z lat 60. to była „złota generacja” w dziejach zabrzańskiej piłki. Nasze pokolenie rzeczywiście już z tymi wielkimi przegrywało, ale… wciąż jeszcze byliśmy ich blisko. Przecież – po porażce u nas 1:2 – w rewanżu w Monachium prowadziliśmy 1:0. Jeszcze jedna bramka i… mogliśmy ich mieć. Pamiętajmy jednak, że już wtedy ten Juventus czy Bayern mogły mieć każdego piłkarza, z dowolnego miejsca na świecie. U nas grali głównie chłopaki stąd, z Zabrza, wychowani na tym klubie. Choć oczywiście to też było swoistą siłą Górnika. Fajnie, że dziś pomysł na „samych swoich” powrócił…

 

Na zdjęciu: Andrzej Pałasz z miniaturką swego wizerunku. Oryginał zawisł w sobotę w Galerii Sław, pod dachem Areny Zabrze.