„Stoję pod bramką, a Bóg mi dobre piłki centruje”


Nie było w Polsce drugiego, który tak mówiłby i pisał o futbolu. O ukochanej Cracovii. W piątek w wieku 67 lat zmarł Jerzy Pilch.   


Cracovia to taka drużyna, która gdy broni się przed spadkiem, zawsze spadnie, jak walczy o awans, nigdy nie awansuje, jak ma dowieźć zwycięski remis, straci bramkę w ostatnich sekundach. Stworzona do klęski. Być kibicem Cracovii to dramat egzystencjalny.

Trzeba bronić abecadłem

Tak Jerzy Pilch zwykł mawiać o swoich ukochanych „Pasach”, stając się zarazem rzecznikiem kibiców wszystkich polskich drużyn piłkarskich. Bo przecież każdemu z nas towarzyszą podobne odczucia, z tej samej gliny jesteśmy ulepieni. Nikt nie opowiadał o piłce tak, jak on, zachowując niezwykły balans między należytym dystansem, częstokroć puszczeniem oka do czytelników, słuchaczy czy rozmówców, a zarazem traktując futbol jako coś cholernie poważnego.

W piątkowy wieczór internetowa przestrzeń została zasypana jego różnymi wypowiedziami, cytatami czy archiwalnymi wywiadami – z Rzeczpospolitej” czy „Gazety Wyborczej”, ale gościł także na łamach „Sportu”, niejednokrotnie przepytywany przez Tomka Muchę. Po latach czyta się te wywiady jednym tchem. Nieraz zastanawiamy się, jaki dać tytuł do spisanej właśnie rozmowy, jakie wyimki wyłuszczyć czytelnikom. Wywody Jerzego Pilcha o piłce to jeden wielki tytuł, wyimek, cytat, ale też trafna analiza czy prognoza czegoś, co wydarzy się w przyszłości.

– Jak atakują analfabeci, trudno: trzeba się bronić abecadłem – powtarzał, tyle że przy nim za analfabetę uchodziłaby zapewne większość z nas. Być może również analfabetę piłkarskiego, ale to przecież była jego druga miłość. Tą pierwszą pozostawała literatura.

Węgierska, żółta, za 314 zł


Przez pierwszych 10 lat życia mieszkał w Wiśle. Wspomina, że wtedy, w latach 50., jako jedyny spośród rówieśników nosił okulary, co w ich oczach spychało go na margines. Wszystko zmieniła żółta węgierska piłka – z wentylem, a nie wiązana – którą kupił Jurkowi tata za 314 złotych. W ten sposób był już nie tylko jedynym posiadaczem okularów, ale także futbolówki, co pozwalało mu brać udział w każdym meczu. Stawał się coraz lepszy.

– To była lekcja na całe życie. Wiedziałem już, że można się przeistoczyć z ofermy i nieudacznika w faceta, który jest dobry, że to się robi metodą treningu i że to sprawia dziką satysfakcję, że ta satysfakcja musi być okupiona pewnym trudem. Słowem, dzięki tej węgierskiej piłce poznałem cały szereg podstawowych nauk życiowych – opowiadał.


Ojciec był inżynierem, skończył Akademię Górniczo-Hutniczą. Gdy otrzymali w Krakowie dwupokojowe mieszkanie, Jerzy na trzy lata został jeszcze w Wiśle. Wychowywała go babcia, uznając, że mama (urodziła, gdy miała 17 lat) jest na to za młoda. Do rodziców dołączył po trzeciej klasie podstawówki. Mieszkali na ul. Smoleńsk, tuż przy stadionie Cracovii. Droga do szkoły wiodła go niemalże przez boisko.

Upojenie na Błoniach


Z jednej strony, to Cracovia zaszczepiła w nim w pełni miłość do piłki. Z drugiej – zabrała też marzenia o pozostaniu piłkarzem. W obu przypadkach decydującym czynnikiem były… stroje. To nimi zauroczył się, gdy tata wziął go na mecz z Unią Tarnów.

– W pierwszym odruchu pokochałem pasiaste koszulki, niespotykane nigdzie w Polsce, na wzór z ligi włoskiej. To była jakby inna epoka galanterii, ale pasy to do dzisiaj jest przecież szczyt elegancji. Gdyby moi rówieśnicy grali w tak pięknych strojach, z całą pewnością rozpocząłbym treningi. Kilkakrotnie miałem ochotę zapisać się do trampkarzy, ale chłopcy trenowali w spranych koszulkach i sięgających kolan szarawarach. Wyglądali makabrycznie, karykaturalnie. Budziło to we mnie pewien opór estetyczny, a był to czynnik dla mnie niezwykle istotny – mawiał.

Pozostało mu zatem chodzić z ojcem na mecze – bywało, że w ciągu jednego weekendu odwiedzali stadiony nie tylko Cracovii, ale też Wawelu czy Garbarni – no i grywać na krakowskich Błoniach. Jak wspominał, w tamtych czasach były jednym wielkim boiskiem. Pilch powoływał się na słowa Gustawa Holoubka, który pisał, że „nigdy więcej nie przeżył stanu takiej euforii, takiego upojenia, jak wtedy, gdy wchodził na Błonia w towarzystwie kolegów i wiedział, że za chwilę się zacznie gra”.


Napiłby się z Borucem

Ojciec zabierał go na mecze, ale też zafascynował literaturą.

– Dzięki niemu sięgnąłem po książki wielu znakomitych autorów, w tym jego ukochanego Tomasza Manna. Zainteresowania literackie zaszczepił mojemu ojcu biskup Andrzej Wantuła, którego ojciec Jan Wantuła był pisarzem ludowym. Pamiętam ogromne regały z książkami w jego domu. Mój ojciec tę bibliotekę po nim odziedziczył. A ja z kolei przejąłem od niego. W naszym domu książki były szalenie ważne. Co tu gadać, zostałem wychowany na geniuszach. Co mnie skłoniło, żeby pisać? Są dwie opcje, mam dwa cytaty na tę okazję. Jedna Kieślowskiego, który na pytanie, co go skłoniło do zrobienia filmu, odpowiedział: „Bo nic innego nie umiem”. Ale wolę odpowiedź Kołakowskiego. Kiedy zapytali go, dlaczego zajmuje się filozofią, powiedział: żeby mieć w ręku jakiś fach. To ja też tak mówię – opowiadał.

To dzięki piłce jednak, a nie literaturze, poznał pierwszą żonę.

– Byłem w szczęśliwym trzydziestoletnim związku małżeńskim z Anią, córką słynnego prezesa Cracovii profesora Juliana Rejducha – wspominał Pilch, który bardzo strzegł swojej prywatności.

No i toczył walkę z demonami. – Ja też chętnie napiłbym się wódki z Borucem – tak skomentował wyrzucenie Radosława Majewskiego z reprezentacji Polski, co w ustach pisarza miało tym większą moc…

– Większość alkoholu wypiłem sam, ewentualnie gadając przez telefon, ale nie zdarzyło mi się, żeby jakiś felieton powstał na lufie. Nie lubię pijaków – śmiał się sam z siebie.

Kibicować tak ch… drużynie


Nawet gdy wyprowadził się do Warszawy, starał się jeździć na Cracovię.

–  Nieraz Stefan Szczepłek z „Rzeczpospolitej” zabierał mnie na Legię lub Polonię. Raz na Łazienkowskiej podchodzi do mnie taki łysy osiłek, myślałem, że mi zaraz przywali. A on: „Szkoda, że kibicuje pan tak ch… drużynie. Do widzenia” – opowiadał Jerzy Pilch w „Sporcie”.

Ostatnie miesiące spędził w Kielcach, już przykuty do wózka, walcząc z chorobą Parkinsona.

– Dawniej miałem poczucie, że jestem zwycięski, że wygrywam. Że stoję pod bramką, a Bóg mi dobre piłki centruje. Z sytuacji, które były zagrożeniem dla zdrowia, udawało mi się długi czas wychodzić na prostą. A teraz ręce mi się trzęsą, nie mogę gadać, niemota! – mówił w jednym z wywiadów.


Do ostatnich chwil towarzyszył mu futbol. Jeszcze w ubiegłym tygodniu umawiał się z jednym z dziennikarzy na rozmowę o restarcie ekstraklasy, ale ostatecznie grzecznie przeprosił…

„Panie Jerzy… przecież Pan obiecywał, miał Pan jeszcze z nami zaśpiewać, być i się cieszyć Cracovią” – tak pożegnały go „Pasy” w swoich mediach klubowych. Wczorajszy mecz z Jagiellonią poprzedziła minuta ciszy, krakowianie rozegrali go z czarnymi opaskami na ramionach.

Rzecznik klubu, Przemysław Staniek, wspominał, jak w ubiegłym roku dzwonił do pisarza, pytając oczywiście, czy nie przeszkadza. „Z Cracovii to proszę pana nikt nigdy nie przeszkadza. To dla mnie zaszczyt, że dzwoni pan akurat do mnie” – odparł Pilch.

– Cieszę się, że w tym sezonie daliśmy mu powód do dumy. Zdarzało nam się rozmawiać przez telefon, więc wiem, że nasze dobre wyniki go cieszyły. Mam nadzieję, że teraz wraz z papieżem, tam na górze, odmienią los Cracovii – stwierdził Michał Probierz, trener i wiceprezes „Pasów”.


Zobacz jeszcze: Zaczęło się 100 lat temu