Władysław Kłoczko wspomina (1). Jakby pani była uprzejma dać złotego…

Niedaleko naszego domu siostry zakonne prowadziły ochronkę dla sierot. Biegałem więc do nich, sprzątałem podwórko, przed zimą węgiel zrzuciłem do piwnicy, potem odgarniałem też śnieg sprzed wejścia. I tak, ziarnko do ziarnka, zbierały się środki na piłkę – część pierwsza wspomnień Władysława Kłoczki: o dzieciństwie w latach 30. w atmosferze miasta „semper fidelis”.


Wiedziałem, że kiedy na mecz z Pogonią przyjeżdżał Ruch, piłkarze z Hajduk przebierali się w sportowe stroje jeszcze w hotelu, a potem na boisko dojeżdżali taksówkami. Stanąłem więc kilkadziesiąt minut wcześniej przed wjazdem na obiekt. A kiedy nadjechały samochody z rywalami, energicznie zacząłem machać rękami. „Na mecz? Wsiadaj!” – nawet nie wiem, który z zawodników Ruchu wciągnął mnie do taksówki, i kto jeszcze nią podróżował W każdym razie wjechałem na stadion razem z hajduczanami, a potem oglądałem spotkanie, siedząc przed trybuną główną, bezpośrednio na ziemi! – Władysław Kłoczko latem 1936, a z tego czasu pochodzi powyższe wspomnienie, miał niespełna dziesięć lat. Nazwiska Wilimowskiego, Peterka czy Wodarza dzieciakowi z Łyczakowa były już jednak znane z prasowych doniesień, i z rozmów z rówieśnikami. To w tym właśnie czasie wykluwała się u małego Władka miłość do futbolu, która przetrwała dekady.

Wspomnienie tamtego widowiska – pierwszego oglądanego „na żywo” – wracało nawet 80 lat później. – Całkiem niedawno byłem na meczu bytomskiej Polonii z Ruchem. Wychodząc z trybuny głównej, nie mogłem podarować sobie refleksji wypowiedzianej na głos: „Co to za poziom? Taż to B–klasa była! Trzeba było widzieć mecz „pogoniarzy” z Ruchem w 1936! To było coś!”. Ludzie opuszczający trybuny spoglądali na mnie dziwnie… – uśmiecha się bohater niniejszej opowieści.

Z nosem przyklejonym do szyby

Piłka – jako przedmiot – była dla rówieśników pana Władka w przedwojennym Lwowie (a właściwie na Łyczakowie – i to środkowym, bo jeszcze był dolny i górny) dobrem wielce pożądanym. Prawdziwa, skórzana, z wiązaniami… Dzieciaki wiele razy z nosami przyklejonymi do wystawowej szyby podziwiały cudeńka ułożone na półkach w sklepie sportowym Wacława Kuchara.

– No i co tu tak sterczycie? – zapytał kiedyś kilkuletniego Władka i jego kolegów przechodzący obok policjant.

– Piękne te piłki. Tylko skąd wziąć pieniądze na nie? – westchnął jeden z zagadniętych. Zdecydowana większość z nich nie pochodziła z majętnych rodzin. Jeżeli już biegali gdzieś po ulicach czy placach za futbolówką, robili to na bosaka; buty były zbyt cennym nabytkiem, by ryzykować ich zdarcie podczas kopania „jakiejś głupiej piłki”.

– Jak to skąd? Zarobić! – rzucił mundurowy. Może i bezrefleksyjnie, „na odczepnego”; miał przecież przed sobą 9–10–latków. Ziarno jednak zostało w ich głowach zasiane…

Następne tygodnie były dla chłopaków z ulicy Pijarów (dziś – Niekrasowa) intensywne. Władysław Kłoczko: – Niedaleko naszego domu siostry zakonne prowadziły ochronkę dla sierot. Biegałem więc do nich, sprzątałem podwórko, przed zimą węgiel zrzuciłem do piwnicy, potem odgarniałem też śnieg sprzed wejścia. I tak – ziarnko do ziarnka – zbierały się środki na piłkę. A liczyć to ja potrafiłem. Pan Morawski, nauczyciel od matematyki, wbijał nam do głów tabliczkę mnożenia. „Macie ją śpiewać z pamięci niczym kanarki. Jak nie będzie jej znać, to Żyd was zawsze na 2 albo 5 groszy ocygani” – powtarzał nam na każdej lekcji.


Tadeusz Kozak – tu na powojennej fotografii, już w koszulce bytomskiej Polonii – to jeden z piłkarskich ulubieńców bohatera naszej opowieści.

Zaskórniaki na ladzie u „Wacka”

Najbardziej „dochodowy” okazał się dzień Wszystkich Świętych, a raczej okres go poprzedzający. Chłopcy łazili wówczas po Cmentarzu Łyczakowskim, oferując swą pomoc przy sprzątaniu i dekorowaniu mogił. Mały Władek miewał szczęście.

– Jakby pani była uprzejma dać złotego… – wydukał po cichu do odzianej w futro starszej pani. Właśnie pozgarniał i pozbierał do wiadra liście wokół grobu, nad którym stała; przyniósł wody z cmentarnego zbiornika

– A na ci te pieniądze? – zapytała.

– Na piłkę…

Cel musiał się wydać „zbożny”, bo pani z eleganckiej torebki wyciągnęła aż dwa złote. Władek aż podskoczył z radości; podziękował głośno dobrodziejce i popędził do domu, gdzie pod łóżkiem – w starej puszcze – trzymał skrzętnie gromadzone zaskórniaki. Tamte święto zmarłych było zresztą dlań bardzo udane; w sumie jednego dnia udało mu się zebrać aż 12 złotych. To już był spory kapitał; cztery złote zostawił w puszce, resztę parę dni później triumfalnie przyniósł na spotkanie z kolegami. Dorzucili trochę grosza; tyle, by wreszcie można było przekroczyć próg wspomnianego sklepu słynnego „Wacka”.

– Piłkę poprosimy! – przekrzykiwali się jeden przez drugiego, kładąc na ladzie ciężko zarobione środki. Słynny sportowiec uśmiechnął się na widok rozradowanych dzieciaków. A potem położył na kontuarze ów „mroczny przedmiot pożądania”… „Nienapompowana…” – westchnęli mali łyczakowianie.

Władysław Kłoczko: – Tak czy siak, porwaliśmy ją i prosto ze sklepu pobiegliśmy do mojego stryja, który prowadził warsztat szewski. „Pan Kuchar to mądry człowiek. Zanim napompujecie piłkę, trzeba ją na jedną noc wsadzić do wiadra z wodą, żeby skóra nabrała elastyczności. Inaczej mogłaby pęknąć” – powiedział nam od razu. Tak zrobiliśmy; następnego dnia pobiegliśmy z futbolówką na stadion Lechii – mieliśmy tam najbliżej ze wszystkich lwowskich klubów.

Gospodarz napompował nam piłkę, ale z miejsca ostrzegł: „Niech sobie jeszcze dwa–trzy dni poleży. Potem wróćcie, dopompujemy ją do końca”. Trudne było to czekanie; by zabić czas, wzięliśmy się… za przygotowanie boiska do gry. Na tyłach oddanego niedawno do użytku szpitala był placyk. Pusty, nic się na nim nie działo. Z kolei okna szpitalne na parterze miały kraty. „Nawet jak który źle wceluje, szyby nie stłuczemy” – pomyśleliśmy. Tadziu Babecki, najstarszy z nas, załatwił zgodę na to, byśmy mogli na owym placyku kopać piłkę.

Przez trzy dni własnymi rękami równaliśmy teren, zasypywaliśmy dziury. No i w końcu stało się: gospodarz na Lechii dopompował nam piłkę do końca. Wytrzymała ciśnienie, wiązania nie puściły. Pędem pobiegliśmy w kierunku szpitala. Wreszcie mieliśmy swoją – prawdziwą! – futbolówkę, i swoje „boisko”. Może trochę mniej prawdziwe, ale przecież wiele nam do szczęścia nie było potrzeba. „Matyas strzela! Albański broni!” – wykrzykiwaliśmy nazwiska lwowskich gwiazd, niczym w radiowym sprawozdaniu. Byliśmy szczęśliwi, choć przecież każdy z nas po tym placu biegał na bosaka. Niejeden paluch został tego dnia – i w kolejnych tygodniach – rozwalony!

Karabin, szable, piki i koń

Michał Matyas… Pomijając Kuchara, którego pokolenie pana Władka w zasadzie nie mogło już widzieć na boisku na żywo (skończył ligowe granie w 1934), właśnie „Myszka” jawił się największym idolem lwowskiej publiki drugiej połowy lat 30. (zresztą od połowy tej dekady już tylko jego Pogoń reprezentowała „gród semper fidelis” w piłkarskiej elicie; Lechia, Czarni i Hasmonea – wcześniejsi ligowcy – grywali jedynie w klasie A). Kłoczko: – Lwowiacy tacy jak my kochali „Myszkę” dlatego, że też pochodził z biednej rodziny, która przyjechała do Lwowa i zamieszkała niedaleko kościoła świętych Piotra i Pawła – czyli po sąsiedzku z naszą ulicą Pijarów. Gdyby nie Wacek Kuchar, który wypatrzył obu braci i ich przygarnął pod skrzydła „pogoniarzy”, może nikt by o Matyasach nie usłyszał. No więc oni byli tacy trochę „nasi”.

Niełatwo było jednak zobaczyć idola „na żywo”. To znaczy… łatwo, tyle że trzeba było mieć pieniądze; a z tym, jak wiadomo, na Łyczakowie nie zawsze bywało dobrze. Zresztą w domu pana Władysława co prawda nie sprzeciwiano się dziecięcej pasji biegania za piłką (byle na bosaka!), ale nie praktykowano bywania na piłkarskich meczach. – Tato sportem się nie pasjonował. Miał zupełnie inne zainteresowania: pasjonowały go militaria. W jego kolekcji znajdował się między innymi oryginalny legionowy karabin, kilka szabli oraz piki. Kiedy zaś w 1935 wezwano go na manewry wojskowe, wrócił z nich z… koniem. Nie było go jednak gdzie trzymać, więc ostatecznie go sprzedał – wspomina nasz rozmówca.


Kolejny z idoli naszego rozmówcy, Michał Matyas
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Przerwany sen pokolenia kozaków

W tamtych czasach (i jeszcze wiele lat po wojnie też) dzieciaki – by powrócić do głównego wątku opowieści – próbowały wchodzić na stadiony metodą „weźmie mnie pan ze sobą?”. Nie zawsze jednak skutkowała, nie mówiąc już o tym, że nie każdy klub wpuszczał małolatów – nawet pod opieką dorosłych – za darmo. Łatwiej niż na Pogoń było więc chłopakom z Łyczakowa wejść na Lechię czy Czarnych, w szeregach obu tych klubów (Lechię zmienił na Czarnych, bo w tych drugich „było więcej pieniędzy” – mówi Kłoczko) pod koniec dekady pojawiać się zaczął Tadeusz Kozak. „To był rzeczywiście kozak!” – uśmiechnie się po latach na wspomnienie boiskowych wyczynów swego ulubieńca pan Władysław.

Po wojnie spotka Kozaka (Matyasa zresztą też) raz jeszcze – na bytomskich ulicach, i podziwiać będzie znów jego kunszt piłkarski, tym razem prezentowany w barwach Polonii. – Szkoda, że Tadziu nie miał wewnętrznej siły, by walczyć z nałogiem… – westchnie. Można jednak owe ludzkie słabości zrozumieć choćby przez pryzmat faktu, że pokoleniu Tadeusza Kozaka (rocznik 1917) najlepsze sportowe i życiowe lata zabrała przecież wojenna zawierucha…

Wróćmy wszak do przedwojennego pragnienia widywania wielkich piłkarskich gwiazd Lwowa. Opisaliśmy na wstępie niecodzienny sposób, w jaki dziesięcioletni Kłoczko dostał się na stadion Pogoni, by zobaczyć Matyasa, ale i hajduckie gwiazdy. Poza fascynacją poziomem spotkania, w pamięci dzieciaka została też inna scena. – Na własne oczy – mówi – widziałem charakterystyczne powitanie w wykonaniu gości: wychodzili na boisko, stawali na linii środkowego koła, twarzą do publiczności, i pozdrawiali ją. Fajna sprawa! I pamiętam jeszcze wspaniałą postawę Eryka Tatusia w bramce Ruchu. Kiedy piłkarze przyjezdnych schodzili z murawy, publiczność na trybunie krytej wstała i biła mu brawo!

Tego ostatniego faktu w zasadzie nie odnotowały ówczesne media; jedynie korespondent „Raz Dwa Trzy” do siedziby redakcji przekazał w relacji takie oto zdania: „Jedynie dobrej grze Tatusia Ruch zawdzięcza, że przez długi czas potrafił utrzymać prowadzenie” oraz „Tatuś na bramce wykazał temperament i brawurę, które pozwoliły mu bronić w najtrudniejszych pozycjach”.  Wszystko działo się 5 lipca 1936. Władek był jeszcze wówczas za młody, by podjąć treningi w klubie. A kiedy trzy lata później do nich dorósł, „stał się” 1 września 1939. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść…

(ciąg dalszy nastąpi)


Władysław Kłoczko
Władysław Kłoczko Fot. Dariusz Leśnikowski

Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady – trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko–czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.


(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi… Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy. Kiedy opowiada o swoim 95–letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem. Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…


Na zdjęciu głównym: Kolejny z idoli naszego rozmówcy, Michał Matyas (z lewej), w ligowym starciu ze stołeczną Polonią na boisku Pogoni, wiosną 1939. W bramce gości – Stanisław Strauch, z głębi – Władysław Szczepaniak