Z lamusa. Trzy razy na Śląskim

Wszyscy mamy nadzieję, że po raz czwarty w historii z awansu do mistrzostw świata będziemy się cieszyć na legendarnym Stadionie Śląskim.


Z ośmiu biało-czerwonych awansów na mundiale, aż trzy miały miejsce nie gdzie indziej, a w słynnym „Kotle Czarownic”, jak mówi się o chorzowskim obiekcie. Pierwszy awans na MŚ nasi piłkarze uzyskali w kwietniu 1938 roku w Belgradzie. Drugi dał nam słynny remis na Wembley z Anglią w październiku 1973. Z kolejnych czterech awansów aż trzy były na Stadionie Śląskim. W 1981 roku awans dała nam wygrana w Lipsku z NRD 3:2. Z kolei w 2005 roku z promocji nie cieszyliśmy się bezpośrednio, bo dała nam ją porażka Czechów z Holendrami i awans z 2. miejsca w grupie. Ostatni awans to zwycięstwo z Czarnogórą na Stadionie Narodowym w Warszawie w październiku 2017 roku 4:2.

Gwizdy na Deynę

Jak wyglądały awanse wywalczane na Stadionie Śląskim? Choć przed meczem z Portugalią w Chorzowie pod koniec października 1977 roku mieliśmy na koncie pięć zwycięstw w grupie 1, to awans trzeba było przypieczętować w ostatniej grze z jedenastką z Półwyspu Iberyjskiego. Nam wystarczał remis, Portugalczycy musieli wygrać. Do tego spotkania zespół prowadzony przez Jacka Gmocha przygotowywał się w ośrodku w Rybniku-Kamieniu, gdzie kadra przez lata miała doskonałe warunki, a i obecnie jeździ tam sporo ligowych zespołów.

Zaczęło się dla nas wyśmienicie, bo pod koniec I połowy bramkę zdobył Kazimierz Deyna. I jakie to było trafienie! Kapitan naszej kadry zaskoczył doskonałego bramkarza Manuela Bento bezpośrednio z rzutu rożnego. Dla jednego z najlepszych polskich piłkarzy w historii nie był to jednak łatwy mecz. I nie chodzi nawet o stawkę, ale o to, co działo się na trybunach. Pomocnik Legii Warszawa był bowiem niemiłosiernie wygwizdywany przez część kibiców, a tych na trybunach było wtedy 80 tysięcy. Co mówił po meczu bohater spotkania? Jego wypowiedź dla „Sportu” spisał Grzegorz Stański.

– Jeśli mogę mieć do siebie pretensje, to tylko dlatego, iż nie strzeliłem drugiej bramki. Gdybym to uczynił, na co miałem wymarzoną szansę, nie musielibyśmy „wypruwać płuc” do ostatnie minuty. Przykro mi, że publiczność potraktowała mnie tak nieprzychylnie. Walka przeciwko jedenastce rywali i części widzów była wyjątkowo ciężką próbą. Szczerze mówiąc, po kwadransie straciłem zupełnie ochotę do „batalii przeciw wszystkim”. Już nigdy nie wystąpię przed widownią Stadionu Śląskiego! – mówił Deyna po tamtym spotkaniu.

Z powodu urazu nie mógł w tym meczu zagrać Włodzimierz Lubański. Z boku oglądał poczynania swoich kolegów w grze o mundial w Argentynie.

– Stawka meczu paraliżowała ruchy niektórym piłkarzom. Osobistością numer 1 okazał się dla mnie Kazimierz Deyna. Spisać się tak godnie w wybitnie niesprzyjających warunkach mógł tylko piłkarz klasy najwyższej, przesądzając w dodatku losy konkurencji rzadko spotykaną bramką. Za pośrednictwem „Sportu” pragnę powiedzieć krótko: Dziękuję ci Kaziu! – mówił Lubański. Zremisowaliśmy 1:1 i po raz trzeci wywalczyliśmy awans na mistrzostwa globu.

29 października 1977 r., Chorzów

Polska – Portugalia 1:1

1:0 – Deyna, 38 min (z rożnego), 1:1 – Fernandes, 61 min

POLSKA: Tomaszewski – Wawrowski, Żmuda, Maculewicz, Rudy – Kasperczak, Deyna (84. Erlich), Nawałka, Masztaler (37. Boniek) – Lato, Szarmach. Trener Jacek GMOCH.

PORTUGALIA: Bento – Gabriel, Humberto, Laranjeira, Murca – Octavio, Alves, Toni – Fernandes, Oliveira, Chalana (62. Seninho). Trener Julio Cernades Pereira “JUCA”.

Sędziował Walter Eschweiler (RFN). Widzów: 80000. Żółte kartki: Gabriel, Humberto.

Józek! Józek!”

Przed ostatnim meczem w grupie 1 eliminacji do MŚ w Meksyku w 1986 roku sytuacja była jasna. Polska i Belgia miały na swoim koncie po 7 punktów oraz taką samą różnicę bramek +4. Tyle tylko że biało-czerwoni mieli więcej goli strzelonych od jedenastki z Beneluksu i w ostatnim meczu na Śląskim wystarczał jej remis. Zagraliśmy defensywnie, nie dając się zaskoczyć rywalowi, który był przecież wtedy liczącym się zespołem na świecie (wicemistrzostwo Europy w 1980 i 4. miejsce na mundialu w 1986). Na Stadionie Śląskim niosło się wtedy głośne: „Józek! Józek!” – pamiętam, bo sam jako kilkunastoletni kibic krzyczałem na trybunach, a wszystko oczywiście na cześć Józefa Młynarczyka, który ani razu nie dał się zaskoczyć takim belgijskim asom, jak napastnik Erwin van den Berg, kapitan Jan Ceulemans, świetny technik Enzo Scifo, a także obrońca Eric Gerets, który wtedy akurat szczególnie niebezpieczny był z przodu.


„Sport” tak pisał po tamtym spotkaniu, podsumowując występ naszego bramkarza: „Przez cały mecz miał tylko dwa celne strzały, ale bronił rewelacyjnie. Niezliczoną ilość razy przyszło mu interweniować na przedpolu i za każdym razem czynił to pewnie, skutecznie, bezbłędnie oceniając lot piłki i reakcje konkurentów”.

– Grałem na Stadionie Śląskim po raz trzeci i był to mój najlepszy występ. Byłem bardzo pewny siebie, nie obawiałem się żadnego strzału, koledzy z obrony sprawili, że było ich nawet tak niewiele – komentował wtedy szczęśliwy golkiper francuskiej Bastii. Wynik 0:0 dał nam czwarty awans do mundialu.

11 września 1985 r., Chorzów

Polska – Belgia 0:0

POLSKA: Młynarczyk – Pawlak, Wójcicki, Przybyś, Ostrowski – Dziekanowski, Matysik, Urban, Komornicki – Boniek (87. Buncol), Smolarek (64. Pałasz). Trener Antoni PIECHNICZEK.

BELGIA: Pfaff – Gerets, van der Elst, Grun (53. Degryse), Renquin – van der Eycken, Scifo, Ceulemans, Plessers – van den Bergh (74. Clijsters), Voordeckers. Trener Guy THYS.

Sędziował Robert Valentine (Szkocja). Widzów: 70000. Żółte kartki: Przybyś, Urban.

Przełamana klątwa

Ostatni awans na Śląskim wywalczyliśmy we wrześniu 2001 roku. Na grę w mistrzostwach świata czekaliśmy długie 16 lat. Udało się to osiągnąć w rewelacyjnym stylu, już na trzy kolejki przed końcem gier w grupie 5. Regularnie do siatki rywala trafiał wtedy Emmanuel Olisadebe, wielkie odkrycie selekcjonera Jerzego Engela. W całych eliminacjach do azjatyckiego mundialu zdobył 8 bramek. Lepsi od niego w europejskiej strefie byli tylko Andrij Szewczenko – 10 goli oraz Ebbe Sand 9. „Oli” trafił też w decydującym starciu z Norwegami na Śląskim, kiedy podwyższył nasze prowadzenie na 2:0. Wcześniej gola do szatni Skandynawom wbił Paweł Kryszałowicz, a na sam koniec trafił Marcin Żewłakow. „Raz, dwa, trzy – jesteśmy w finałach!” – pisał w meczowej relacji w katowickim „Sporcie” red. Rafał Zaremba, dziś dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki w chorzowskim magistracie.

Z kolei na pierwszej stronie naszej gazety red. Andrzej Grygierczyk w komentarzu podsumował wiktorię z Norwegami 3:0 w następujący sposób: „Długo marzyliśmy, by „przekleństwo Piechniczka” wreszcie z nas spadło. Wreszcie – doczekaliśmy się. Ale to nie tylko spełnienie marzeń. To także istotna informacja o znaczeniu daleko wykraczającym poza sportowy sukces: nie ma spraw do końca i bez reszty beznadziejnych i nawet tam gdzie trudno, biednie i ciężko można zbudować coś, co wymyka się regule szarości. I za to bardzo ci dziękujemy, drużyno Engela!”.

1 września 2001 r., Chorzów

Polska – Norwegia 3:0 (1:0)

1:0 – Kryszałowicz, 45 min, 2:0 – Olisadebe, 77 min, 3:0 – Marcin Żewłakow, 88 min

POLSKA: Dudek – Kłos, Hajto, Wałdoch, Michał Żewłakow – Karwan, Kałużny, Świerczewski (88. Bąk), Koźmiński (82. Krzynówek) – Olisadebe, Kryszałowicz. Trener Jerzy ENGEL.

NORWEGIA; Myhre – Basma, Johnsen, Berg, Bergdolmo – R. Strand (63. Riise), Rudi, Leonhardsen (80. Rushfeldt), Iversen (89. P. Strand) – Solskjaer, Sorensen. Trener Nils Johan SEMB.

Sędziował Miroslav Liba (Czechy). Widzów: 42000. Żółte kartki: Hajto, Kałużny.


Na zdjęciu: Mecz z Belgią na Śląskim w 1985 roku o awans na mundial w Meksyku. O piłkę walczą Marek Ostrowski i Enzo Scifo (z prawej).

Fot. Jerzy Bydliński/„Sport”