Zadziora z milicyjnego skautingu (3)

W 1988 roku Jerzy Brzęczek rozpoczął kolejny etap kariery, który trwał aż 5 lat. Na koniec pobytu w Wielkopolsce wywalczył swoje jedynie mistrzostwo Polski, choć na mecie sezonu Lech uplasował się dopiero na trzecim miejscu. Tytuł dostał nieco później, przy zielonym stoliku.

Tyle że w Lechu występował tylko przez sezon, natomiast wcześniejsze cztery lata spędził w Olimpii, klubie długo zarządzanym przez funkcjonariuszy Służy Bezpieczeństwa, ale posiadającym też prywatnych sponsorów, z Bolesławem Krzyżostaniakiem, właścicielem prężnej wówczas firmy Bolplast na czele. To właśnie za pieniądze Bola utalentowany wychowanek Rakowa Częstochowa trafił do klubu z poznańskiego Golęcina. – Pan Krzyżostaniak był wówczas naprawdę mocny, dlatego Olimpię stać było na wiele, mogliśmy liczyć jednak także na szeptany skauting po linii milicyjnej. To znaczy dostawaliśmy wiadomości z komend wojewódzkich, że na tym a tym terenie pojawił się taki a taki zdolny piłkarz, którym warto się zainteresować. Podobną drogą do klubu trafił nie tylko Jurek, również Grzesiek Mielcarski, Sławek Suchomski i kilku innych zdolnych chłopaków z tamtej generacji – wspomina trener Jarosław Szuba, który pracował w tamtym okresie w Olimpii, w roli pierwszego szkoleniowca bądź asystenta innych trenerów.

Podziękowania od szefa bezpieki

– Powiedzieć, że Bolek był mocny, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Gdyby nie zainwestował w Olimpię, szybko zostałby najbogatszym Polakiem. Miał dostęp do najnowszych i niedostępnych jeszcze wtedy w naszym kraju technologii, i miał dryg do interesów – wspomina Jerzy Łupicki, prawa ręka Krzyżostaniaka także w późniejszych czasach Lechii-Olimpii Gdańsk, ale prywatnie także kibic… Lecha. – Dlatego młody Brzęczek nie mógł trafić wtedy gdzie indziej, choć nie byliśmy jedynymi chętnymi na pozyskanie tego zdolnego juniora. Kiedy myśmy się nim zainteresowali, a rzeczywiście informacja przyszła od jednego z milicyjnych satelitów klubu, chodziło już koło niego kilka innych klubów, zdaje się, że z wielkim na owe czasy Górnikiem Zabrze na czele, ale teraz dokładnie już nie pamiętam. Nie zapłaciliśmy za Jurka jakoś szczególnie dużo. Z tego co pamiętam, kilkaset tysięcy złotych i kilkuletni zapas korkotrampków oraz piłkarskich butów dla seniorów, o które wtedy nie było jednak w Polsce łatwo. No i co się najeździliśmy do Częstochowy i Truskolasów, to nasze. Mimo upływu lat przypominam sobie, że po podwórku przed rodzinnym domem Jurka biegał taki mały szkrab. Po latach okazało się, że jeszcze lepiej gra w piłkę, bo to był kilkuletni Kuba Błaszczykowski.

Rozmowy odbywały się dwutorowo. W tych z Rakowem Częstochowa pośredniczył były pierwszoligowy sędzia, a późniejszy prezes klubu spod Jasnej Góry, Tadeusz Stępień. Do domu Brzęczków delegowany był sekretarz klubu z Golęcina podpułkownik Edmund Sikora w asyście przybocznych.

– W końcu, ale nie trwało to wcale krótko, bo drogę do Częstochowy znaliśmy już na pamięć, udało się przekonać Jurka i jego rodziców do przejścia do Olimpii. Dobiliśmy także targu z Rakowem. Wszystko odbyło się elegancko. Oficjalne podziękowania od szefa poznańskiej bezpieki, przekazane przez Franciszka Krzycha, dostali wszyscy – łącznie ze szkołą – do której chodził piłkarz. Mimo że był to pracownik SB, to był też dobrym, porządnym człowiekiem, i niezwykle oddanym Olimpii. Takim, który w przeciwieństwie do innych ówczesnych działaczy nie myślał jak coś ukraść, tylko autentycznie chciał rozwijać klub. Taki właśnie był Krzych – wspomina Łupicki. – A naprawdę trudno było nie podziękować za przygotowanie chłopaka do gry i życia, bo to był bardzo grzeczny, ułożony, i w pełni gotowy do dorosłego życia młody człowiek. W szkole i Rakowie nie mogli się go nachwalić, mimo nieustannych dojazdów z Truskolasów autobusem, a to ponad 20 kilometrów od Częstochowy, zawsze był punktualny, i ze wszystkim dawał radę. Na Golęcinie też szybko pokazał, że jest wyjątkowo solidny i pracowity. Wiem, że to się w mediach nie sprzeda, ale o Brzęczku naprawdę trudno powiedzieć cokolwiek złego, czy choćby mało pozytywnego. Bo to zawsze był poczciwy i porządny gość.

Dawid z Goliatem rwali ortaliony

Nowy nabytek klubu z Golęcina nie był wirtuozem futbolu, nie imponował techniką, czy wizją gry, ale szybko przekonał do siebie – najpierw trenerów, a później starszyznę w Olimpii.

– Mówiliśmy do niego po prostu Brzęk, tę ksywkę narzucił Hubert Kostka. Jurek imponował zaraźliwą chęcią do pracy, mimo że był młody, naprawdę wszystkich w Olimpii pociągnął do roboty. Jak z Mielcarem trenowali, to głowa mała! Po każdych zajęciach mieli podarte ortaliony. Tak ze sobą walczyli, Dawid z Goliatem, że aż wióry leciały. Poza boiskiem kolegowali się jednak, wszystkie ambicjonalne kwestie pozostawiali na placu treningowym. Jurek jako piłkarz był przede wszystkim zadziorą, on naprawdę nigdy nie odpuszczał. Kiedy mieliśmy przed sobą mecz ze Śląskiem Wrocław, gdzie serduchem i mózgiem zespołu był Ryszard Tarasiewicz, kombinowaliśmy, jak go wyłączyć. Był to przecież reprezentant Polski. Od niego zaczynało się wtedy ustalanie składu kadry, bo był wtedy w niesamowitym gazie. W końcu desygnowaliśmy do tego zadania młodego Brzęka – wspomina trener Szuba. – Na meczu w roli obserwatora gościł przewodniczący Rady Trenerów PZPN Ryszard Kulesza i wyjechał z Golęcina niepocieszony. Bardzo się zmartwił, co będzie z drużyną narodową w sytuacji, kiedy jej rozgrywającego – i tak naprawdę lidera na boisku – zatrzymał taki młokos. Twarda i nieustępliwa postawa Jurka rzeczywiście zadecydowała o tym, że Tarasiewicz nie zrobił wówczas sztycha.

Nastoletni Brzęczek w Olimpii występował w środku pomocy, obok Andrzeja Borówki. Był na boisku – w dzisiejszej nomenklaturze – ósemką, rolę dziesiątki, czyli bardziej kreatywną odgrywał jego o generację starszy partner, który nie zawsze wracał pod własną bramkę, więc to Jurek musiał łatać dziury w drugiej linii.

– Umiał szarpnąć, włączyć się do ataku na pełnym gazie, zagrać prostopadle między obrońców, a nawet za ich plecy, co było zresztą jego znakiem formowym, no i dokładnie dośrodkować ze skrzydła, przede wszystkim na głowę do Mielcara. Był niezwykle wydolny, walczył na całej szerokości i długości boiska, niedostatek parametrów fizycznych nadrabiał właśnie w ten sposób. Trenował uczciwie i profesjonalnie się prowadził. Nie był wielkim technikiem, jeśli idzie o wyszkolenie znacznie ustępował Borówce, ale pod względem ambicji, zaangażowania, pracowitości i determinacji w dążeniu do celu górował nad wszystkimi – charakteryzuje ówczesny szkoleniowiec Olimpii dzisiejszego selekcjonera.

(Nie)demokratyczny wybór na kapitana

Kostka, jeden z najlepszych bramkarzy w naszej historii, mistrz olimpijski z Monachium z 1972 roku, który wrócił wówczas do kraju po szkoleniowej pracy w Szwajcarii, dostrzegł wszystkie wspomniane cechy u jednego z najmłodszych zawodników w kadrze Olimpii i szybko postanowił, że Brzęk kapitanem zostanie. Tak to tłumaczył po latach w rozmowie z reporterem „Sportu: – Dlaczego on? Po prostu miał predyspozycje. To inteligentny, kulturalny chłopak, był już po maturze, widać było, że także sporo oleju w głowie, dało się z nim porozmawiać. Poza tym – był niesamowicie pracowity, znał swoje zalety i wady. Często zostawał po treningach, by pracować. Pamiętam, że miał spory problem z celnością strzałów i dość szybko udało mu się to poprawić – wyjaśnił po latach liczący dziś 78 lat pan Hubert.

– Nie wiem, jakim sposobem Kostka odkrył w tym małolacie przywódcze zdolności, ale prawdą jest, że dostrzegł je już na dzień dobry – uzupełnia Szuba. – Tyle że wybór miał nastąpić w sposób… demokratyczny, to zespół miał zadecydować, że Jurek dostanie opaskę. Hubert nawet nie wyobrażał sobie, że może to nastąpić na podstawie decyzji trenera. Do przeprowadzenia kampanii wyborczej wykorzystał więc asystentów. Ja dostałem zadanie popracowania nad starszymi zawodnikami, aby nabrali przekonania, że Jurek to właściwy człowiek, a w każdym razie, żeby podczas wyborów poparli jego kandydaturę. Świętej pamięci Wojtek Wąsikiewicz miał urobić w tej kwestii młodzież, której w tamtym czasie nie brakowało w Olimpii. Co się nagadaliśmy to nasze, ale ostatecznie wybory zakończyły się wygraną Brzęka jednym głosem nad naszym ówczesnym liderem i wcześniejszym kapitanem Borówką. A warto dodać, że Andrzej jest starszy od Jurka o 11 lat, fortel był więc niezbędny. Prawda jest jednak taka, że Jurek sprawdził się w tej roli, nie tylko w Olimpii, ale też w kadrze olimpijskiej prowadzonej przez Janusza Wójcika. Dlaczego? Umiał jak nikt inny rozmawiać z ludźmi, używał argumentacji, którą trafiał do Borówki, czy Piotra Soczyńskiego, który był wtedy regularnie powoływany do w reprezentacji Polski. Miał jasno sprecyzowaną wizję świata i gry, i umiał przekonywać do swoich koncepcji, które zawsze wiodły przez ciężką pracę. Może jednak właśnie dlatego, że nigdy nie obiecywał dróg na skróty, ludzie mu ufali? Jeździłem z Jurkiem na spotkania reprezentacji olimpijskiej do pana Zbigniewa Niemczyckiego, który był szefem fundacji tej drużyny, i muszę powiedzieć, że wszyscy z tego zespołu słuchali Jurka jak szefa. Na czele z Wojtkiem Kowalczykiem, Ryśkiem Stańkiem, czy Piotrem Świerczewskim, mimo że byli to świetni piłkarze, a do aniołków także nie należeli. Każdy bez wyjątku liczył się z jego zdaniem – jak powiedział Brzęk, tak miało po porostu być. I było!

Brak lewego etatu wyszedł na zdrowie

Co ciekawe, już w tamtym czasie młody Brzęczek zupełnie inaczej od większości piłkarzy przyglądał się pracy trenerów prowadzących Olimpię. A obok Szuby i Kostki przez Golęcin przewinęli się inni cenieni w tamtym okresie w Polsce specjaliści – Jerzy Kopa, Eugeniusz Różański, czy Paweł Kowalski. Potrafił oceniać i weryfikować ich pracę, a także wyrażać – i to zanim został kapitanem zespołu – własne zdanie na przykład na temat… natężeń na zimowych obozach, na które poznański klub niezmiennie wybierał wtedy Brenną. Po latach Jurek przyznał zresztą – w kwietniowej rozmowie ze „Sportem” – że nie licząc Andrzeja Strejlaua, z którym pracował w pierwszej reprezentacji, od Kostki nauczył się najwięcej. Więcej nawet niż od Joachima Loewa w Innsbrucku. A właśnie to podczas kadencji złotego medalisty z Monachium zgrupowania w Olimpii były… najlżejsze.

Młodszym kibicom należy się wyjaśnienie, jak wyglądały w PRL-u rozliczenia klubów z futbolistami. – Część piłkarzy, oczywiście tych starszych, było na etatach funkcjonariuszy. Brzęk i Mielcar nie załapali się jednak na milicyjne pensje, byli za młodzi, dostali klubowe stypendia. Były niższe, ale grając w reprezentacji olimpijskiej stamtąd także dostawali stypendia, więc nie mieli krzywdy. Zresztą my, jako trenerzy klubowi medalistów igrzysk także zostaliśmy uhonorowani przez pana Niemczyckiego, od którego po powrocie srebrnej drużyny z Barcelony dostałem telewizor i magnetowid marki Otake – wspomina Szuba.

– Młodzi piłkarze w Olimpii nie mieli prawa narzekać na brak lewych etatów w bezpiece, bo Bolek wypłacał im stypendia z własnej kieszeni, a w tamtych realiach był naprawdę dobrym pracodawcą. Zresztą z dzisiejszej perspektywy powinni być wręcz zadowoleni, że nigdzie na milicji nie rozdawali autografów – twierdzi z przekonaniem Łupicki. – Ich o kilka lat starszy kolega, napastnik, skończył co prawda szkołę milicyjną w Szczytnie, gdzie dostał stopień oficerski, ale z bezpieką miał tyle wspólnego, że pojawiał się po odbiór pensji z fikcyjnego etatu za grę w piłkę w pierwszej lidze. Po latach został jednak negatywnie… zweryfikowany. To jakaś totalna głupota, ale na głupotę jeszcze nikt niestety nie wymyślił lekarstwa.

Wirtualny milion po igrzyskach

Kulminacją występów Brzęczka w Olimpii, z którą w lidze najwyżej uplasował się na piątej pozycji w sezonie 1989/90, co było ogromnym sukcesem klubu z Golęcina, był półfinał Pucharu Polski osiągnięty rok później.
– Pechowo odpadliśmy wtedy z Legią, bo byliśmy zespołem wyraźnie lepszym, co udowodniliśmy na boisku. Wygraliśmy w Poznaniu 2:0, ale działacze nie policzyli kartki Andrzeja Przerady i mimo że w rewanżu przegraliśmy tylko 0:1, a mogliśmy – ba, wręcz powinniśmy – przy Łazienkowskiej zwyciężyć, i zostaliśmy ukarani walkowerem. A zdobylibyśmy wtedy puchar, jestem przekonany, bo GKS Katowice, który pokonał warszawiaków w finale po prostu nam leżał. I historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Być może Brzęczek i Mielcar zostaliby u nas dłużej, i to my bylibyśmy pierwsi w Wielkopolsce, a nie Lech, mimo milicyjnego rodowodu, który nie przysparzał nam popularności. A tak był to początek końca Olimpii, sponsorzy zaczęli się odwracać, doszło do konfliktu właścicielskiego, w efekcie którego Jurek po igrzyskach grał już za miedzą, przy Bułgarskiej – wspomina Szuba.

Po prawdzie, Brzęczek w glorii srebrnego medalisty IO Barcelona’92 rozegrał jeszcze jedno spotkanie w barwach Olimpii, a dopiero potem trafił do Lecha. Z woli Ryszarda Górki, właściciela firmy Erge, który najpierw zainwestował w klub z Golęcina, a następnie chciał przekazać najlepszych zawodników – także Mielcarskiego – do Kolejorza, a także pozapoznańskich zespołów pierwszoligowych.

– Bolek Krzyżostaniak później wrócił z Barcelony, i nie wszystko zdążył odkręcić, mimo że miał udokumentowane prawa do kart zawodników. Zatwierdzenie Brzęczka do gry w Lechu mogło dojść do skutku tylko w efekcie zmowy Górki z Marianem Kustoniem, który rządził wtedy Wielkopolskim Związkiem Piłki Nożnej. To były bandyckie czasy – do dziś na wspomnienie tego faktu Łupicki nie kryje emocji. – To był łakomy kąsek, więc w sumie nie ma się co dziwić, że zleciały się sępy. Pamiętam, że do Bolka w sprawie transferu Brzęczka zwrócili się Hiszpanie, z czołówki Primera Division, ale nie przypomnę sobie teraz, czy była to Valencia, czy może Saragossa, którzy wykładali milion dolarów za Jurka. Krzyżostaniak został trochę po igrzyskach w Barcelonie, bo rozmawiał też z Portugalczykami z FC Porto, którzy także za milion, chcieli już wtedy kupić Mielcarskiego. Tyle że do transakcji wtedy jeszcze nie doszło, bo nie mogło. Bolek odebrał też telefon z Polski, od właścicieli Widzewa Łódź, że byliby skłonni zapłacić za te karty 200 tysięcy dolarów. Odpowiedział, że na zapłacenie za śniadanie wystarczy mu własnych środków. Historia miała ciąg dalszy. Wmieszał się w to wszystko sędzia Piotr Werner i karty trzech zawodników Olimpii, ale już bez Brzęczka, za to wciąż z Mielcarskim, które były zastawione w banku na sumę 400 milionów złotych, widzewiacy ostatecznie wykupili. I szybko sprzedali Mielcara do Porto…
**
Po przeprowadzce do Lecha Brzęczek nadal mieszkał na poznańskim osiedlu Jana III Sobieskiego, ale nie… zachwycał. Podobnie jak w Olimpii, gdzie grał za plecami Borówki, w Kolejorzu musiał pogodzić się z tym, że drugą linią dowodzi Dariusz Skrzypczak. Klub z Bułgarskiej miał wtedy niezwykle mocny skład, z Jarosławem Araszkiewiczem, Jerzym Podbrożnym, Mirosławem Trzeciakiem, Jackiem Bąkiem, czy Markiem Rzepką, ale zaczęły się też kłopoty organizacyjne. Po fantastycznym starcie – sześciu zwycięstwach i z pierwszą przegraną poniesioną dopiero 7 listopada w meczu z Ruchem Chorzów – lechici zaczęli… strajkować. Niestabilna sytuacja negatywnie wpłynęła na stan zdrowia Henryka Apostela, późniejszego selekcjonera, którego – jak oficjalnie podano z powodu kłopotów z sercem – 6 kwietnia zastąpił Roman Jakóbczak, ale nie zdołał odwrócić losów sezonu. Kolejorz na mecie sezonu 1992/93 uplasował się za plecami Legii i ŁKS, ale decyzją PZPN to właśnie klubowi z Poznania przyznano tytuł.

Odczuwający zmęczenie po udanych igrzyskach i późnym powrocie z Hiszpanii – gdy srebrni medaliści pojawili się w Polsce, sezon ligowy był już w pełni – Brzęczek nie tylko nie grał widowiskowo. Kibice i poznańscy dziennikarze nie ukrywali, że więcej spodziewali się po jednym z bohaterów igrzysk. Udział w wyniku osiągniętym przez Lecha co prawda miał, 14 listopada wbił swego premierowego gola dla zespołu z Bułgarskiej w wygranym 7:1 meczu z Hutnikiem Kraków, a potem bramki strzelał jeszcze Jagiellonii (5:0) i Legii (2:2), ale nie doczekał się w Kolejorzu takiej pozycji, jaką miał wcześniej w Olimpii i później w Górniku Zabrze, czy GKS Katowice. A na przykład przy Bukowej rządził już po dwóch tygodniach pobytu w klubie. Kiedy na zgrupowaniu w Wiśle dziennikarze spotkali cały zespół na jednej z dyskotek, to właśnie Brzęczek zajął się reporterami, szybko zaprosił na piwo i zabawił krótką rozmową. A po kwadransie po prostu gwizdnął dając sygnał, że pora ewakuować się miejsca, które przestało być przyjazną enklawą dla szukających resetu sportowców. Mimo że niższy i bardziej filigranowy od Jurka był jedynie Adam Kucz, a nie brakowało zawodników zasiedziałych w GieKSie, z rosłym Kazimierzem Węgrzynem na czele, wszyscy karnie zareagowali na znak nowo kreowanego lidera i grzecznie opuścili lokal… Tyle że to już temat na zupełnie inne opowiadanie, na które zapraszamy w kolejnych odcinkach cyklu przedstawiającego drogę Brzęka – jak ustalił na Golęcinie trener Kostka – do roli selekcjonera reprezentacji Polski.

 

Chcesz już dziś przeczytać kolejny odcinek i poznać dalszą opowieść o Jerzym Brzęczku, kup „Sport”