Antoni Piechniczek: Jedyna szansa, która mi uciekła

Rozmowa z Antonim Piechniczkiem, byłym selekcjonerem reprezentacji Polski, który skończył 80 lat.


Jak zdrowie?

Antoni PIECHNICZEK: – Nie narzekam, choć czuję swój wiek. Nie poruszam się już, jak młodzieniec, który gra w piłkę.

Jak to się stało, że związał pan swoje życie z futbolem i czy miał pan jakieś inne alternatywy?

Antoni PIECHNICZEK: – Przyznam, że innych możliwości nie brałem pod uwagę. Wychowałem się blisko stadionu Ruchu Chorzów i przychodziłem na każdy mecz. Moi przodkowie, bracia Bartoszkowie, byli współzałożycielami klubu. Stąd tradycje piłkarskie były w mojej rodzinie od zarania. Miałem olbrzymie szczęście, że gdy chodziłem do technikum mechanicznego w Chorzowie Batorym, odkrył mnie nauczyciel WF-u Józef Murgot, prekursor szkół mistrzostwa sportowego. Zostałem dokooptowany do jego drużyny, miałem wtedy 16 lat, czyli niezbyt wcześnie jak na dzisiejsze standardy. Natomiast od zawsze grałem na podwórku, w rozgrywkach między dzielnicami i ulicami Chorzowa. Piłka nożna zawsze była w kręgu moich zainteresowań.

Co się zmieniło w piłce nożnej przez te ponad 60 lat, od kiedy wszedł pan w świat futbolu?

Antoni PIECHNICZEK: – W polskiej piłce zmieniło się bardzo dużo. Po pierwsze, sposób finansowania. Iluzją jest to, że piłka jest tak bardzo dochodowa. Większość klubów musi być sponsorowana. Kiedyś tymi sponsorami były państwowe zakłady pracy. Piłkarze klubów górniczych mieli wsparcie zakładów węglowych, Ruch miał wsparcie hutnicze, zawodnicy z Legii czy Gwardii Warszawa przynależeli do wojska czy milicji itd.

Aktualnie większość z tych klubów jest prywatna. Dzisiaj w ramach tych struktur organizacyjnych kluby mogą zarabiać olbrzymie pieniądze, jeśli grają na wysokim poziomie i daleko zachodzą w pucharach. Gdyby ktoś regularnie grał w Lidze Mistrzów, zarabiałby tyle, że byłby w stanie utrzymać klub, ale – jak wiadomo – u nas tak się nie dzieje.

To była pierwsza różnica.

Antoni PIECHNICZEK: – Druga tyczy się oczywiście podejścia do treningu. Akcenty są rozłożone inaczej, piłka się zmieniła. Rzecz jasna mogę z największą satysfakcją powtarzać, że reguły gry są ponadczasowe, ale muszę z pokorą przyjąć wiele zmian, jakie miały miejsce. Dziś pracuje się inaczej niż za mojej kadencji. Po trzecie, reprezentacja nie wyszła najlepiej na transformacji. Ostatni raz wyszliśmy z grupy na mistrzostwach świata w 1986 roku. 36 lat temu. To ogrom czasu i nie możemy być z tego zadowoleni. W tej chwili sytuacja jest o tyle prostsza, że na mundialu startują 32 zespoły, a za moich czasów były 24. Mam nadzieję, że ten niechlubny rekord zostanie przerwany i trenerowi Czesławowi Michniewiczowi uda się awansować.

Kolejna rzecz jest taka, że kiedyś do reprezentacji trafiali piłkarze z polskiej ligi, a dzisiaj jest na odwrót. Jeśli chcesz być w kadrze, musisz grać zagranicą i wykazać się, że jesteś zawodnikiem podstawowym. Dzisiaj reprezentacja to „legia cudzoziemska”. Zawodnicy grają w różnych krajach, ligach, w różnych systemach, mają różne treningi. Jako że nasi piłkarze tam występują, to w głowie mają zakodowane pewne wartości wyniesione z klubów.

W czasie trzydniowego zgrupowania nie jest łatwe poukładać to tak, by oni się zrozumieli. Taka reprezentacja Niemiec ma piłkarzy grających w innych ligach, np. angielskiej, ale zdecydowana większość to zawodnicy z Bundesligi. Podobnie we Włoszech czy Hiszpanii. Te drużyny są oparte o piłkarzach występujących w ligach krajowych i to jest dla nich handicap, że selekcjoner ma ich w zasięgu ręki, a ich filozofia i mentalność są zbliżone. U nas jest to bardzo rozparcelowane.

Tylko że „za komuny” wyjechać z polskiej ligi było trudniej, a obecnie ekstraklasa wyraźnie odstaje poziomem od Zachodu. Dlatego zdaje się być naturalnym kierunkiem, by wyjechać zagranicę, tym bardziej że reprezentanci grający poza Polską przerastają umiejętnościami rodzime rozgrywki. Pytanie brzmi, czemu kiedyś polskie drużyny były w stanie godnie rywalizować w europejskich pucharach, a dzisiaj jest w tym aspekcie „bieda”?

Antoni PIECHNICZEK: – To się brało ze stabilizacji składu. Najlepsze wyniki odnosiły właściwie dwa zespoły: Górnik Zabrze, który osiągnął największy sukces grając w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, oraz Legia Warszawa. W Górniku skład przez ileś lat był stabilny. W bramce byli Kostka i Gomola, w obronie fantastyczni Oślizło, Gorgoń, Floreński. Dalej był Latocha, Szołtysik, Pohl, Kowalski, Lentner, Lubański… Oni wszyscy po kilka razy zdobywali mistrzostwo Polski, co dawało mi satysfakcję, bo był to śląski klub, promujący tutejszą piłkę. A jednocześnie byli to reprezentanci kraju, którzy nadawali kadrze ton.

Drugim takim klubem była właśnie Legia, a gdy ja prowadziłem reprezentację, to taką drużyną był Widzew Łódź. Z jednego zespołu było po 5 powołań i wszyscy ci piłkarze znali się jak łyse konie. To musiało mieć przełożenie na grę, więc kluby odnosiły sukcesy na arenie międzynarodowej.

Dzisiaj jeśli ktoś zagra dobry mecz, ale jeszcze nie osiągnie nawet połowy swojego pułapu, od razu wyjeżdża. Tu się zupa wylewa. Potem właściciele klubu mówią, że im się opłacało sprzedać takiego zawodnika, a za zarobione pieniądze, sprowadzają trzech średniaków z Bułgarii, Chorwacji i Ukrainy, którzy chętnie tu przyjadą, bo dla nich to odskocznia do gry na Zachodzie. Wszyscy traktują to jako stację przesiadkową.

Klubowi opłaca się sprzedać, piłkarz jest kuszony, bo zarobi zagranicą więcej, a ekstraklasa nie jest w stanie rywalizować pod względem finansowym. Jak więc w obecnych uwarunkowaniach polski futbol znów może zacząć coś w Europie znaczyć, jak było 40 czy 50 lat temu?

Antoni PIECHNICZEK: – Po pierwsze, klub musi opierać się na świetnej organizacji, sprecyzowanym i realnym budżecie, by wiedział, ile może wydać, a ile nie. Żeby miał wspomnianą stabilizację składu, dobrego prezesa i – druga najważniejsza pozycja – bardzo dobrego trenera. On musi nie tylko odpowiednio prowadzić zespół, ale również tak rozmawiać z zawodnikami, by udowodnić, że nie odstaje od szkoleniowca z ligi zagranicznej. Musi wykazać się zrozumieniem i empatią, by zawodnicy czynili przy nim postępy.

Pytanie brzmi – czy zna pan piłkarza, który nie chce robić postępów? Ja nie znam. Oczywiście trzeba dopytać, czy wszyscy robią wszystko, by grać lepiej? Dlatego rola trenera jest podstawowa. Twierdzę, że selekcjonerzy, tacy jak Kazimierz Górski, Jacek Gmoch – czy potem ja – byli trenerami, którzy pozwalali reprezentantom rozwijać się przy nich. Robili postępy, a ich akcje szły w górę.

Z reprezentacją jest jak z Uniwersytetem Jagiellońskim. Studiowanie tam oznacza grę w Górniku, Legii czy Wiśle Kraków. Jednocześnie ta renomowana uczelnia wysyła zawodnika na praktykę do wielu krajów świata – czyli gra na mundialu, w eliminacjach itp. To jest kolejny fakultet piłkarski i trzeba to sobie cenić! Jeśli znajdzie się trener, który wyłuszczy zawodnikowi, że to odpowiednia droga i jedyna szansa, piłkarz zrobi postępy.

Na koniec chciałem zapytać pana, czy patrząc wstecz na swoją bogatą karierę, jest coś, co chciałby pan zrobić inaczej, jeśli miałby taką możliwość?

Antoni PIECHNICZEK: – Decyzji, że zostanę trenerem, nie zmieniłbym. Decyzji o wykorzystaniu szansy, którą dała mi reprezentacja – również nie. Powiem w ten sposób. Każdy trener jest skazany na wygrywanie i przegrywanie meczów. Nie ma takiego, który wygrałby wszystkie spotkania. Chodzi o to, by być takim trenerem, który nie przegrywa najważniejszych meczów, tych decydujących o wszystkim.

Przykładowo, dla Czesława Michniewicza takim meczem było spotkanie ze Szwecją, które wygrał. Też mogę powiedzieć, że w swojej długiej karierze miałem kilka meczów bardzo ważnych, które wygrałem, z czego miałem satysfakcję. W zasadzie przegrałem tylko jedno spotkanie, gdzie wiedziałem, że już nigdy nie dostanę drugiej takiej szansy. Wiedziałem, że już nigdy nie będę grał w półfinale mistrzostw świata, z okazją na finał mundialu.

To był mecz z Włochami w 1982 roku, w Hiszpanii. Z jednej strony mogę mieć wewnętrzną satysfakcję, że zdobyłem trzecie miejsce na mundialu. Ale piłkarzom mówiłem wtedy, że mamy jedną, jedyną szansę w życiu, by zagrać w finale mistrzostw, bo żaden z nas drugiej okazji już nie dostanie. Niestety, z racji tego, że przez kartkę za nic nie mógł zagrać Zbigniew Boniek i trzeba było ten skład nieco pozmieniać, przegraliśmy z przyszłymi mistrzami świata.

Szansa uciekła. Teraz nic już nie zmienię – chociaż trzeba tutaj mówić o szansie, nie zmianie. Miałem jedyną szansę zagrania w finale mistrzostw świata i to już nie wróci. Wtedy miałem 40 lat, dziś mam 80. Obecnie mogę tylko Bogu i najbliższym dziękować, że żyję, że cieszę się zdrowiem fizycznym i psychicznym, że mogę tak długo, z pełną ekspresją udzielać tego wywiadu.


Fot. Łukasz Sobala/PressFocus