Bankruci pod siatką

Legionowo stało się kolejnym miastem, z którego zniknął klub występujący w najwyższej klasie rozgrywkowej.


Sport profesjonalny niesie za sobą wiele zagrożeń i to na wielu płaszczyznach. Część z nich wydaje się ograniczona przede wszystkim z prawnego i organizacyjnego punktu widzenia. Przecież kluby działają na zasadach określonych normami, stosują odpowiednie umowy, zabezpieczenia. Sami organizatorzy rozgrywek starają się stosować odpowiednie zapisy prawne, by jak najbardziej „sprofesjonalizować” rozgrywki i nie dopuścić do sytuacji, która godziłaby w dobro dyscypliny.

Niestety, mimo całej gamy zabezpieczeń wciąż dochodzi do sytuacji, w których kluby bankrutują, muszą wycofywać się z rozgrywek, a zaległości sięgają kilku lub kilkunastu miesięcy. I to wbrew wszystkim zapewnieniom, że jest dobrze, wbrew dokumentom licencyjnym, wreszcie wbrew zatrudnionym sportowcom, trenerom oraz wiernym kibicom. W ostatnich dekadach taki los spotkał przynajmniej kilka klubów z najwyższego szczebla.

Spodziewany finał

Nie da się ukryć, że ten tekst powstał kilka dni po tym, jak z kobiecej Tauron Ligi wycofała się Legionovia. Drużyna, która od sezonu 2012/13 występowała w najwyższej klasie rozgrywkowej, a w ubiegłym roku zanotowała jedno z najlepszych osiągnięć, zajmując 5. miejsce w klasyfikacji końcowej, i była finalistą Pucharu Polski. Zespół zniknął, bo wycofał się główny sponsor tytularny (IŁ Capital, holding inwestycyjny działający na rynku lokalnym i międzynarodowym), a długi zaczęły rosnąć w niesamowitym tempie. 18 stycznia klub poinformował, że z uwagi na trudną sytuację finansową, wycofuje się z rywalizacji.

Zaraz potem rada nadzorcza Polskiej Ligi Siatkówki zadecydowała, że Legionovia zniknie z siatkarskiej mapy Polski. – Nasze problemy zaczęły się już w trakcie zeszłego sezonu. Dopuszczałyśmy scenariusz, w którym klub mógłby nie wystartować w kolejnych rozgrywkach Tauron Ligi. Zastanawiałyśmy się, czy tak będzie. Podpisałyśmy ugody, choć wiedziałyśmy, że może być trudno o to, by klub utrzymał się do końca sezonu. Wydaje mi się, że każda z nas podskórnie spodziewała się takiego finału – powiedziała w jednym z wywiadów przyjmująca Alicja Grabka.

Jak to możliwe, że długi są tak znaczące, że klub musi pójść w stronę rezygnacji z rozgrywek? Niestety, to ostatni, ale nie jedyny przykład.

Gdzie ta Muszyna?

Z całą pewnością najbardziej utytułowanym klubem, który w mgnieniu oka wpadł w nicość, jest Muszynianka. Ten klub z małopolskiej mieściny został założony w 1982 roku i stał się jednym z najbardziej utytułowanych w historii kobiecej siatkówki. Zawodniczki z Muszyny czterokrotnie zdobywały mistrzostwo i Puchar Polski, a największym sukcesem było zdobycie Pucharu CEV. Ponadto „Mineralne” sześciokrotnie uczestniczyły w Lidze Mistrzyń.

Wszystko było dobrze do sezonu 2017/18, po którym klub poinformował, iż żegna się z profesjonalnymi rozgrywkami; odtąd miał się zająć jedynie szkoleniem młodzieży. Z klubu nigdy nie wypłynął oficjalny komunikat mówiący o przyczynach tej decyzji. Rozpisywano się jednak, że wycofał się główny sponsor, a więc Polski Cukier, z kolei Muszynianka – producent znanej wody mineralnej – nie była w stanie sama pokryć kosztów funkcjonowania klubu. Zespół przestał więc istnieć.

Sopocko-krakowski miszmasz

Na tym jednak nie koniec przykładów. Tym razem przeniesiemy się na północ kraju. Atom Trefl Sopot to poniekąd sztuczny twór, który powstał w 2008 roku. Po zwycięstwie w I lidze awansował do kobiecej ekstraklasy i szybko stał się kluczowym graczem. Dwukrotnie wywalczył mistrzostwo, raz Puchar Polski, a w 2015 roku zajął 2. miejsce w Pucharze CEV. Potężny strumień pieniędzy płynący ze spółek z udziałem Skarbu Państwa, chcących wypromować ideę elektrowni atomowej, przestał płynąć w 2017 roku.

Trefl nie chciał jednak spektakularnego upadku i wybrnął obronną ręką z tej sytuacji, przenosząc swoje prawa do gry w ekstraklasie do stolicy Małopolski. Tym samym powstał Trefl Proxima Kraków. Projekt ten również nie przetrwał próby czasu. Po sezonie władze klubu poinformowały o rezygnacji z gry. Tym samym kolejny kobiecy klub przepadł raz na zawsze.

Światowy krach

To trzy przypadki z ligi żeńskiej, gdzie kluby miały zdecydowanie częściej problemy niż te, które uczestniczą w rozgrywkach męskich. W PlusLidze nie brakowało klubów, które miały problemy finansowe, bądź organizacyjne, ale żaden nie zbliżył się do poziomu absurdu, który swego czasu miał miejsce w Szczecinie. Pamiętna Stocznia zbudowała superskład z aspiracjami na osiąganie sukcesów w Polsce i Europie, ale nie dograła nawet sezonu. Gruchnęła z takim hukiem, że mówił o niej cały świat i nie tylko siatkarski.

To był projekt, jakiego do tej pory w Polsce nie było. Takiego rozmachu i transferów w jednym sezonie nigdy nie miał żaden klub PlusLigi. Nawet dotychczasowi potentaci z Bełchatowa, Kędzierzyna-Koźla, Rzeszowa, Jastrzębia czy Warszawy mogli patrzeć z zazdrością. Stocznia Szczecin przed sezonem 2018/19 zakontraktowała gwiazdy światowego formatu. W zespole pojawili się m.in. Bartosz Kurek, Łukasz Żygadło, Matej Kazijski, Nicholas Hoag, Nikołaj Penczew czy Simon Van De Voorde, a dyrektorem sportowym został słynny Radostin Stojczew. Stocznia miała wszystko, by stać się klubem wielkim. Miała aspiracje nie tylko sięgające polskiej ligi, ale i zwycięstw w Lidze Mistrzów w ciągu trzech najbliższych sezonów. Miała być wizytówką polskiej siatkówki. I rzeczywiście stała się nią, lecz w najgorszym możliwym znaczeniu.

Biednie, ale stabilnie

O tradycjach siatkarskich w Szczecinie można napisać książkę. Stal Stocznia, a następnie Morze Bałtyk w latach 80. i 90. były jedną z największych sił w lidze, regularnie stającą na podium mistrzostw Polski, w tym dwukrotnie na jego najwyższym stopniu. Problemy finansowe sprawiły, że szczecinianie na jakiś czas zniknęli z mapy. Po kilku latach, za sprawą grupy entuzjastów z byłym siatkarzem Jakubem Markiewiczem na czele, wskrzeszono siatkówkę w tym mieście. W sezonie 2015/16 grający pod szyldem Espadonu klub ze Szczecina zajął 3. miejsce w I lidze i wraz z GKS-em Katowice dołączył do PlusLigi. Pierwsze dwa sezony były trudne dla szczecińskiego beniaminka, który zajmował 12. lokatę, ale zawsze zapewniał sobie utrzymanie.

Statek zatonął

Pod koniec sezonu 2017/18 klub przeszedł zmianę marketingową i nawiązując do tradycji powrócił do nazwy Stocznia Szczecin. Jeszcze więcej spekulacji pojawiło się w okienku transferowym, gdy okazało się, że do stolicy województwa zachodniopomorskiego rzeczywiście przybędą największe gwiazdy europejskiej siatkówki. Miało być pięknie i bogato, ale skończyło się klapą. Stocznia sportowo radziła sobie nieźle w lidze, lecz z każdym kolejnym tygodniem dochodziły coraz gorsze informacje. Jak się okazało, doszło do nieporozumienia zarządu klub z władzami Stoczni Szczecin SA, która miała być gwarantem dużych wpływów do klubu.

Stało się jednak inaczej. W klubowej kasie nie było gotówki, a coraz bardziej zdezorientowani zawodnicy grali coraz gorzej. Na sam koniec przyszły porażki z GKS-em Katowice i Treflem Gdańsk. Po nich – jeszcze przed końcem pierwszej rundy – Stocznia podjęła decyzję o wycofaniu z rywalizacji, klub przestał istnieć, a siatkarze znaleźli zatrudnienie w innych zespołach.

Na tym nie koniec?

Po upadku Stoczni w szeregach ligowców – zarówno żeńskich, jak i męskich – długo był spokój. Niestety, ostatni przykład Legionovii pokazał, że to nie koniec problemów. Co więcej, pojawia się coraz więcej głosów, że w obecnej sytuacji gospodarczej świata kolejne kluby mogą pójść śladem Stoczni czy Legionovii. Oby tym razem zakończyło się na strachu.

Michał Kalinowski


Na zdjęciu: Alicja Grabka w poprzednim sezonie roniła łzy po przegranym ćwierćfinale z Grotem Budowlanymi Łódź i rzestrzegała przed krachem Legionovii. Ten niedawno stał się faktem.

Fot. Adam Styarszyński/PressFocus