Bez rozgrzewki. Adieu Komornicki, czyli tyska lekcja ku pamięci

Kto oglądał mecz GKS-u Tychy z Bruk-Betem Termalicą Nieciecza, ten nie mógł nie dostrzec wielkich przejawów radości zawodników gospodarzy – a także sztabu szkoleniowego – po zdobyciu bramki. Co zrozumiałe, jeszcze większą euforię można było zaobserwować po końcowym gwizdku sędziego.


Ci, którzy byli na tym meczu, zgodnie ocenili, że przez stadion przy ul. Edukacji przetoczyła się nie tylko wielka radość, ale i wielki oddech ulgi. Zrozumiały po okresie napięć i miotania się zespołu przez minione miesiące, w tym oczekiwania na zwycięstwo na własnym boisku od listopada ubiegłego roku. I idący w parze ze strachem, że ekstraklasa znów oddali się o co najmniej rok; zresztą przy takiej grze uzasadnienie miały obawy nawet o byt w I lidze.

W tle tego wszystkiego było zatrudnienie w lipcu ubiegłego roku Ryszarda Komornickiego w charakterze dyrektora sportowego, kilka miesięcy później zwolnienie z funkcji trenera Ryszarda Tarasiewicza, następnie wejście w te szkoleniowe buty Komornickiego (mimo że się zarzekał, iż to go nie interesuje), wreszcie – w połowie czerwca – przejęcie drużyny przez Tomasza Horwata i Jarosława Zadylaka, za których właśnie sprawą do Tychów wróciła nadzieja. Z finałem w postaci rozwiązania kontraktu z Komornickim, co stało się 30 czerwca.

Właściwie mamy do czynienia z banałem. Kogoś się zatrudnia, kogoś zwalnia, zatrudnia się kolejnego… I tak to się toczy, jak piłka. Czasem więc również bezładnie, chaotycznie, przypadkowo.

Ryszarda Komornickiego pamiętam z boiska. Najpierw z czasów GKS-u Tychy, a następnie Górnika Zabrze, do którego przeszedł razem z Eugeniuszem Cebratem w ramach „misji ratunkowej”. Niedobrze się wtedy w Górniku działo, więc potrzebna była bratnia górnicza pomoc. W Zabrzu czterokrotnie świętował mistrzostwo Polski, a był piłkarzem na tyle dobrym, że znalazło się dla niego miejsce w reprezentacji kraju, również tej, która wyjechała na finały mistrzostw świata do Meksyku w 1986 roku. Zagrał tam w trzech spotkaniach. A potem pojechał na saksy do Szwajcarii, gdzie również miał status liczącego się gracza. Wraz z FC Aarau był mistrzem tego kraju.

Później – począwszy od końca dekady lat 90. z ubiegłego wieku – zakosztował trenerskiego chleba. Robi to zresztą do dzisiaj. Efekty? Patrząc na bilanse w poszczególnych klubach, nie nadzwyczajne. Z wyjątkiem FC Aarau, który poprowadził w 76 meczach (dwa sezony w latach 2007-09), gdzie indziej nie zdołał popracować więcej niż kilka miesięcy. Również w „jego” Górniku Zabrze, w którym pojawiał się dwukrotnie.

Nie pozostawi po sobie trwałego, bardziej znaczącego śladu i w Tychach. Co najwyżej wrażenie, że gdyby go nie było, to nie byłoby gorzej, a na pewno… spokojniej. Nie było specjalną tajemnicą jego iskrzenie z Ryszardem Tarasiewiczem, niekoniecznie po drodze było mu z innymi ludźmi związanymi z tyskim klubem. Również jego pomysły na grę drużyny rodziły rozmaite wątpliwości. Zresztą, patrząc na wyniki, trudno by było inaczej.

W sumie smutne to, z bardzo wielu różnych punktów widzenia, ludzkiego nie wyłączając. Nie rozdrabniając się – potwierdza to po raz nie wiadomo który tezę, że nie każdy dobry sportowiec ma dane, by być równie dobrym trenerem, na co składają się nie tylko wiedza, intuicja, pomysły, ale i – a może zwłaszcza – umiejętności interpersonalne. Wskazuje ponadto, że w klubach decyzje personalne zapadają (czasem?) w co najmniej dziwnych okolicznościach, niekoniecznie w oparciu o szeroko rozumiane kompetencje zatrudnianego, lecz o znajomość czy innego rodzaju układ; jak się wydaje, skłonność ku temu jest tym silniejsza, im mniej w klubie jest prywatnych pieniędzy, a więcej publicznych.

Z tych wszystkich powodów ciekawe będzie to, co zdarzy się z udziałem GKS-u Tychy w najbliższych godzinach (mecz z Miedzią Legnica) dniach i tygodniach. I czy będzie to w jakimś sensie pouczające dla tych, którzy zarządzają klubami sportowymi?


Fot. Dorota Dusik