Bez rozgrzewki. Bardzo krótkie te kije

Rozpoczęła się finałowa batalia o mistrzostwo Polski w hokeju na lodzie pomiędzy JKH GKS Jastrzębie i Comarch Cracovią.


Niestety, podobnie jak w innych dyscyplinach – bez udziału kibiców, którzy w latach ubiegłych w tej fazie rywalizacji tłumnie wypełniali trybuny lodowisk. Dzisiaj musi im wystarczyć telewizor czy inne źródło przekazu.

Ta perspektywa – z kanapy albo fotela – z natury chłodniejsza niźli krzesło oddalone o 10 czy 20 metrów od areny rywalizacji, może jednak sprzyjać głębszemu przyjrzeniu się temu, co z ukochaną drużyną się dzieje; albo – patrząc szerzej – z ukochaną dyscypliną.

Tu przypomnienie… Jeden z uczestników finału, JKH GKS Jastrzębie, był po fazie zasadniczej drugi – za GKS-em Tychy, a Comarch Cracovia z trudem uplasowała się na szóstej pozycji; gdyby była siódma w pierwszej rundzie play offu, trafiłaby właśnie na jastrzębian. Rzecz jasna z niewiadomym wynikiem tej konfrontacji, ponieważ dopiero później zaczęła się w Krakowie wielka personalna ruchawka, która sprawiła, że Cracovia była w stanie dotrzeć do miejsca, w którym teraz się znajduje, dość łatwo po drodze rozprawiając się m.in. ze wspomnianymi tyszanami. Jako się rzekło – liderami po fazie zasadniczej, a także obrońcami tytułu mistrzowskiego.

Redakcyjny kolega, Włodzimierz Sowiński, z którego wiedzą hokejową mało kto może się równać, doliczył się zakupu (zakontraktowania) przez Cracovię jedenastu zagranicznych zawodników tylko z myślą o fazie play off. Tak to już na tym rynku jest, że jeśli ktoś za lasami, górami, wodami, dolinami kończy granie – bo np. jego drużyna odpadła z rywalizacji – ten jest do wzięcia. No to kto żyw (i kogo stać), ten zatrudnia owych wolnych strzelców.

O ile się nie mylę, to taka stała praktyka Cracovii: przebrnąć przez fazę zasadniczą w ten sposób, by zakwalifikować się do play offu, niekoniecznie z jednego z najbardziej eksponowanych miejsc, a potem udać się na zakupy i dzięki nim pogonić wszystkim rywalom kota.

Leszek Laszkiewicz, dyrektor sportowy jastrzębskiego klubu, skomentował to bardzo elegancko, dyplomatycznie wręcz: – Mało który klub stać na takie transfery, jakich Comarch Cracovia dokonuje co roku. Profesor Janusz Filipiak nigdy nie szczędził pieniędzy na swoją ukochaną drużynę. Zrobił mocne ruchy przed play off. Ściągnął zawodników wysokiej klasy, którzy grali w bardzo dobrych ligach, gdzie odgrywali znaczące role. Wiedzą, czym jest gra o stawkę.

Efekty są takie: w minionych 15 latach Cracovia 7-krotnie stawała na najwyższym stopniu podium, a w sumie tytułów mistrza Polski ma już 12 i z tym wynikiem w tabeli wszech czasów plasuje się tuż za Legią Warszawa (13 tytułów) i Podhalem Nowy Targ (19). Łatwo się domyślić, że sukcesy w minionych latach są związane właśnie z osobą profesora Filipiaka.

No i pięknie – chciałoby się powiedzieć, gdyby tylko nie szły za tym rozmaite wątpliwości związane z kondycją polskiego hokeja w ogóle, w połączeniu z… psychologią. Kondycja jest jak wiadomo marna, na co wskazuje zarówno miejsce naszej reprezentacji w światowej trzeciej lidze, jak i brak spektakularnych osiągnięć klubowych. Teoretycznie to konsekwencja skromnych możliwości finansowych, no ale fakt zatrudniania w klubach tak wielu obcokrajowców mógłby świadczyć, że w gruncie rzeczy tragedii nie ma.

Prawdziwa tragedia polega na tym, że te pieniądze, zapychające kieszenie armii zawodników zaciężnych, mogłyby posłużyć rozwojowi rozmaitych szkółek, akademii, a w sumie wspieraniu polskiej młodzieży. Ta jednak – przykładów jest aż nadto – zwyczajowo idzie w odstawkę (na trybuny), na rzecz „stranieri” właśnie. A w konsekwencji zniechęcają się, tracą motywację do rozwoju, bywa że i rezygnują z wyczynowego sportu.

Być może klubowe egoizmy, a jednocześnie indywidualne ambicje są nie do zwalczenia, być może perspektywa ulokowania kolejnego pucharu w gablocie jest ważniejsza niż cokolwiek innego. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to wszystko ma cholernie krótkie nogi czy raczej… kije. Można się obawiać, że coraz krótsze.


Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus