Bez rozgrzewki. „Lewy” do historii. Bundesligi

Mistrzostwa w Katarze minęły, ukłucie zazdrości pozostało. Zazdrości – w odniesieniu do Polaków – wynikłej z konstatacji, z czym może się kojarzyć piłka nożna na najwyższym poziomie, jakich emocji i wrażeń estetycznych jest w stanie dostarczyć, ile miliardów ludzi na całym świecie zafascynować, a przecież 99 procent z tych miliardów teoretycznie powinno obserwować mecze z chłodną rezerwą i dystansem. I nie dotyczy to tylko samego finału, który okrzyknięto jako najlepszy w historii mistrzostw świata, tak ze względu na jego poziom, jak i dramaturgię.


Mamy więc ten niebotyczny punkt odniesienia, zwłaszcza ten, który pospołu stworzyli piłkarze z Argentyny i Francji, mamy też zestawienia – nic to, że mocno subiektywne – sporządzone przez brytyjski portal „The Athletic” oraz francuskie pismo „L’Equipe”. Ten pierwszy scharakteryzował mecz Polski z Meksykiem jako najgorszy na mistrzostwach, to drugie umieściło w najgorszej „jedenastce” mundialu aż trzech Polaków: Matty’ego Casha, Krystiana Bielika i Piotra Zielińskiego. Pomińmy już to, czy się z tym zgadzamy czy nie, czy Brytyjczycy i Francuzi – zakochani w sobie jak najbardziej – głupio się mylą lub są zarażeni chorobą samozadowolenia, faktem jest, że zostaliśmy zauważeni w takim właśnie kontekście. Smutny bez wątpienia ten kontekst.

Kompletnie natomiast nie został zauważony Robert Lewandowski. Owszem, jeszcze na początku mistrzostw błyszczał jak na gwiazdę przystało – oczywiście wyłącznie in spe – ale potem gasł i gasł, i jeśli cokolwiek uznano za warte zauważenia, to łzy po strzeleniu bramki Arabii Saudyjskiej. Napięcie i emocje jakby z niego zeszły. I już nie wróciły.

Niestety, nie było mu dane przyciągnąć szerszej uwagi kibiców, dziennikarzy i w ogóle – znawców futbolowej tematyki. Jego „nieobecność” można byłoby tłumaczyć na co najmniej dwa sposoby. Na przykład tym, że otoczenie, jakie tworzą koledzy z reprezentacji Polski, jest pozbawione umiejętności takiego kreowania gry, by wykorzystać strzeleckie umiejętności kapitana. I na przykład tym, że klimat wielkich imprez z założenia mu nie służy, nie umie się w nim odnaleźć, czuje się jakby przytłoczony i zahukany.

Oczywiście, trzeba brać pod uwagę i taką ewentualność, że te przyczyny nakładają się na siebie, tworząc takie właśnie wrażenie – bezładnego, mało pożytecznego snucia się po boisku.

Na tę więc okoliczność można sformułować tezę, że Robert Lewandowski przechodzi (przejdzie) do historii jako wybitny zawodnik… Bundesligi. I tylko niej. To tam bił rozmaite rekordy – ich wspólnym mianownikiem jest 312 bramek strzelonych najpierw dla Borussi Dortmund, a później dla Bayernu Monachium i drugie miejsce w klasyfikacji wszech czasów; za Gerdem Muellerem – i tam właśnie znalazł sobie bardzo poczesne, nieśmiertelne wręcz miejsce. Dodajmy do tego triumf z Bayernem w Lidze Mistrzów – jeden.

Gdy weźmiemy pod uwagę to, co w światowej i europejskiej piłce jest najważniejsze, Lewandowski znajdzie się wśród setek, jeśli nie tysięcy, piłkarzy, którzy przyjechali, zobaczyli, wyjechali. Tymczasem w Katarze już na zawsze ukształtowała się (a może raczej umocniła) hierarchia najważniejszych postaci futbolowych boisk bieżącej dekady, z Messim i Mbappe na czele. A cóż pod względem zainteresowania i prestiżu może się równać z mistrzostwami świata?

Dlatego spośród Polaków w tej kategorii najbardziej eksponowane – i nieśmiertelne – miejsce zajmuje Grzegorz Lato, dwukrotny medalista mundialu (1974, 1982), król strzelców w Niemczech i niedoszły… złoty medalista mistrzostw w 1978 roku w Argentynie, kiedy to mówiło się – co zresztą za daleko od prawdy nie odbiegało – że mieliśmy drużynę na mistrzostwo świata. I ogółem zdobywca 10 bramek w finałach MŚ.

Że o Lewandowskim jest (w Polsce) głośniej niż o Lacie? I że ten pierwszy jest uznawany za najlepszego polskiego piłkarza w historii? To kwestia upływu czasu, ale także… znak czasów. Za piłkarskiej kariery Laty była jedna telewizja, jedno radio i parę gazet na krzyż. Dziś są dziesiątki telewizji, wiele stacji radiowych, mnogość portali internetowych, gazet, social media, a nade wszystko marketing, marketing, marketing… z tym czymś, co nazywa się budowaniem marki.

Tyle że miejsca Laty i Lewandowskiego w światowym futbolu są takie, jakie są – zdecydowanie na korzyść tego pierwszego. I to już się nie zmieni nigdy.


Na zdjęciu: Na początku mistrzostw Robert Lewandowski błyszczał jak na gwiazdę – oczywiście wyłącznie in spe – przystało, ale potem gasł i gasł.

Fot. PressFocus