Bez rozgrzewki. Nie ma jak Lato. Grzegorz Lato

Gdyby zebrać to wszystko, co Grzegorz Lato osiągnął na niwie reprezentacyjnej, to w zasadzie nikt mu nie powinien podskoczyć i we wszelkiego typu plebiscytach na najlepszego polskiego piłkarza w historii powinien być pierwszy. Nie jest…

Na początek posłużę się sucharem sprzed lat:

„Dziennikarz do Grzegorza Laty:
– Czy myśli pan, że reprezentacja Polski z 1974 roku wygrałaby dziś z aktualną reprezentacją ?
– Oczywiście.
– Ile?
– 1:0.
– Tak skromnie?
– Tak, bo większość z nas ma już przecież ponad 70 lat”.

Kiedy ta anegdota ujrzała światło dzienne – dwa, a może lata temu; nieważne – Lato jeszcze 70 lat nie miał. Ma od minionej środy, 8 kwietnia, w związku z czym nie sposób nie przyłączyć się do gratulacji, co niestety z przyczyn wyższych można zrobić tylko na odległość, poprzez telefon, komputer, albo… łamy gazety. A czegóż w tych czasach można sobie życzyć więcej niźli zdrowia?

Może kiedyś jacyś programiści sprawią, że z jednej strony komputerowego boiska pojawią się Młynarczyk, Oślizło, Lubański, Gorgoń, Lato, Deyna, Szarmach, Kasperczak itd., a z drugiej Szczęsny, Piszczek, Błaszczykowski, Krychowiak, Lewandowski itd. i za pomocą wszelkiego rodzaju cudów informatyki doprowadzą do konfrontacji tak zestawionych zespołów? I że wynik tej konfrontacji będzie obiektywnym wykładnikiem umiejętności poszczególnych piłkarzy z tych różnych epok? No i że w ten sposób będzie można rozstrzygać wiecznie żywe sporo o to, kto był lepszy: na przykład Pele czy Maradona?

Ale to tylko zabawa. A sfera faktów? Jestem przedstawicielem tego pokolenia, które miało szczęście urodzić się mniej więcej w tym czasie – albo trochę wcześniej, albo trochę później; nieważne – co polscy piłkarze, którzy osiągnęli w swoich czasach tyle, że po dzień dzisiejszy nikt, ani w kategoriach osiągnięć drużynowych, ani indywidualnych, nie zdołał ich doścignąć. Innymi słowy świadomie, na żywo bądź za pośrednictwem telewizji, mogłem obserwować ich dokonania. Poczynając od Górnika Zabrze i Legię Warszawa, przez reprezentacje kraju, z jej sukcesami na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 roku, w MŚ w 1974 w Niemczech, igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976, wreszcie – znów eksplozja w koszmarnych czasach – w MŚ w 1982 roku w Hiszpanii. Na marginesie: sklasyfikowanie nas w 1978 roku na MŚ w Argentynie na 5-8 miejscu – co wtedy zostało potraktowane w kategoriach klęski – dzisiaj przyjęlibyśmy z pocałowaniem ręki.

Kolejne pokolenia nie miały możliwości doświadczyć tych euforycznych stanów ducha i nie wiadomo, czy kiedykolwiek którekolwiek doświadczy; moje ma przynajmniej takie wspaniałe, historyczne punkty odniesienia.

Grzegorz Lato był oczywiście jedną z najważniejszych postaci tamtych lat. A gdyby zebrać to wszystko, co osiągnął na niwie reprezentacyjnej, to w zasadzie nikt mu nie powinien podskoczyć i we wszelkiego typu plebiscytach na najlepszego polskiego piłkarza w historii powinien być pierwszy – dwa medale za trzecie miejsca na MŚ, tytuł króla strzelców w 1974 roku, medale olimpijskie, 100 meczów w reprezentacji, 45 bramek…

W zasadzie wszystko w życiu mu się udało. Kariera piłkarska, później – niechybnie w mniejszym stopniu – trenerska, ale zrekompensował to sobie mandatem senatora RP, a potem szefowaniem Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej.

Ale pierwszy nie jest… Bo? Można to rozpatrywać, odnosząc się do historii najnowszej, można też do psychologii. Jako prezes PZPN (lata 2008-2012) Grzegorz Lato, ni stąd, ni zowąd, stał się przedstawicielem piłkarskiego betonu, obrońcą starego porządku, szefem PZPN-owskiego folwarku, podejrzanym o uprawianie prywaty; w sumie wrogiem publicznym numer jeden. Ciekawe jest to, że dokładnie w takiej samej roli występowali jego poprzednicy – Marian Dziurowicz i Michał Listkiewicz. Z całą tą trójką zaciekłą walkę toczyły władze państwowe, a także media. Nasyłano kuratorów i prokuratorów, na skutek czego interweniowały FIFA i UEFA. Nic nigdy żadnemu z prezesów nie udowodniono, za to stojący na czele tych krucjat ministrowie sportu okazywali się postaciami – mówiąc eufemistycznie – dwuznacznymi.

W tym właśnie wymiarze – że ciągle przyprawiano mu (gombrowiczowską?) gębę – Grzegorz Lato mógł mówić o pechu, choć oczywiście trudno o nim powiedzieć, że był mistrzem słowa i dyplomacji; swoje wpadki zaliczał. Ale za to należy do tych ludzi, którzy – nie błyszcząc przed mikrofonem i karierą – zdecydowanie zyskują przy bliższym poznaniu: pełnych optymizmu, dowcipnych, życzliwych. I właśnie te cechy zestawiajmy z jego rajdami, bramkami, a w sumie cudownymi, niepowtarzalnymi przeżyciami, których tak obficie nam dostarczał.

Fot. Norbert Barczyk